Wyruszyliśmy spod amfiteatru w Żywcu jak mała drużyna bohaterów – dziesięciu śmiałków, w tym dwie kobiety, które od razu dodały uroku całej ekipie. Pierwsze kroki były pełne energii, jakbyśmy mieli zdobywać Himalaje, a nie Grojec. Rozmowy płynęły wartko – o pogodzie, o tarninie i o tym, kto ma najmniej kondycji (wszyscy twierdzili, że to „na pewno nie ja”). Śmiechu było tyle, że nawet mijani spacerowicze musieli się uśmiechać, choć pewnie nie wiedzieli z czego.
Droga pod górę sprawiła, że jedni zaczęli udawać przewodników, a inni poetów, bo widoki naprawdę nastrajały. Magda żartowała, że bez niej zgubilibyśmy się na pierwszym zakręcie – i miała być może rację…
Na szczycie przywitała nas panorama tak piękna, że przez chwilę wszyscy ucichli, ale tylko na moment. Potem oczywiście trzeba było zrobić obowiązkowe zdjęcia w dziwnych pozach, żeby nikt nie zapomniał, że byliśmy tacy „górscy”.
W drodze powrotnej było jeszcze weselej – napotkana koza zawzięcie konwersowała z prezesem. Na końcu uznaliśmy jednogłośnie, że to była najlepsza wyprawa świata i że trzeba ją powtórzyć, może nawet już za tydzień…
Marcin

nasza grupa na Średnim Grojcu z widokiem na Grojec










