Informujemy, że w dniu 21 maja 2016 r. do Oddziału PTT w Bielsku-Białej wstąpił Mieszko Głażewski.
Serdecznie witamy w naszym gronie!
Informujemy, że w dniu 21 maja 2016 r. do Oddziału PTT w Bielsku-Białej wstąpił Mieszko Głażewski.
Serdecznie witamy w naszym gronie!
W dzisiejszej „Kronice Beskidzkiej” (nr 20 (3092) / 2016) na stronie 38 ukazał się artykuł pt. „Posprzątają Babią” na temat drugiego etapu akcji „Sprzątamy Beskidy z PTT 2016″, który odbędzie się w najbliższą sobotę.
„Kronika Beskidzka” oraz Regionalny Portal Informacyjny beskidzka24.pl są patronami medialnymi naszego przedsięwzięcia, do udziału w którym serdecznie zachęcamy wszystkich miłośników gór i przyrody.
Tradycyjnie jak co roku członkowie naszego Koła wzięli udział w akcji „Sprzątamy Beskidy z PTT” zainicjowanej przez Oddział PTT z Bielska-Białej. Biorąc udział w tej akcji naszym celem są czyste szlaki w naszej okolicy.
Pierwsza trasa przebiegała zielonym szlakiem z okolicy Wielkiej Puszczy przez Trzonkę, Bukowski Groń i Palenicę do Porąbki. Nasza ekipa liczyła 24 osoby, w tym 5-oro dzieci. Wszyscy aktywnie zabrali się za sprzątanie śmieci. W Bazie Turystycznej u pana Jacka mieliśmy ognisko z pieczeniem kiełbasy. Wspólnie zebraliśmy około 300 litrów różnego rodzaju śmieci. Ich wywózką zajęła się firma „ATRA” z Porąbki.
Następną trasą naszego sprzątania będzie szlak czerwony biegnący od Przełęczy Kocierskiej do zapory Porąbka. Po akcji „Sprzątania Beskidów z PTT” turyści będą mogli spacerować pięknymi i czystymi szlakami naszego regionu.
Jerzy Bułka
Wiceprezes Koła PTTK „Beskidek” w Porąbce
.
biorący udział w akcji „Sprzątamy Beskidy z PTT 2016” członkowie Koła PTTK „Beskidek” z Porąbki
Spodobały nam się góry Beskidu Wyspowego, bo jak zdążyliśmy ostatnio zauważyć, mają one w sobie wyjątkową urodę i do tego „coś” jeszcze… Dobrze, że coraz częściej wyruszamy tam na wędrówkę razem z naszym Oddziałem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego w Bielsku-Białej. Ostatnio byliśmy na Wierzbanowskiej Górze i Lubogoszczy, na Luboniu Wielkim i na Mogielicy (droga Krzyżowa), a dzisiaj naszym celem były kolejne szczyty: Ćwilin (1071 m n.p.m) i jego bliska sąsiadka Śnieżnica (1007 m n.p.m). W niedalekiej przyszłości znów wyruszymy w Beskid Wyspowy na Mogielicę, Lubomir i pewnie jeszcze inne.
Charakterystyczną cechą tego Beskidu jest występowanie odosobnionych szczytów, które niczym wyspy wznoszą się ponad łagodnymi wzgórzami. Oddzielane są one rozległymi dolinami i przełęczami, a góry mają strome, czasem nawet bardzo spadziste stoki. Te wszystkie cechy Beskidu Wyspowego wystąpiły dzisiaj, podczas wędrówki zaplanowanej i zrealizowanej następująco: Kasina Wydarte – przejście częściowo szlakiem rowerowym do żółtego szlaku prowadzącego z Mszany Dolnej na górę Ćwilin – Ćwilin – Przełęcz Gruszowiec – Śnieżnica – Kasina Wielka.
Z Bielska-Białej wyjechaliśmy busem o godzinie 6:30. Po około 2,5-godzinnej podróży z przerwą na kawę na stacji benzynowej za Makowem Podhalańskim dojechaliśmy do miejsca startu w Kasinie Wydarte. Stąd przeszliśmy skrótem lekko błotnistą drogą (nic a nic nie przypominającą szlaku rowerowego!) do szlaku oznakowanego żółtym kolorem, poprowadzonym od Mszany Dolnej aż na Ćwilin. Dłuższy odcinek szliśmy w lesie, normalnym, zdrowym lesie, w którym wszystkie widoki były szczelnie zamknięte. Idąc nim, spokojnie w głowie przelatywały mi takie myśli, że ten las tak dobrze się tu trzyma, że jest jeszcze nie zniszczony przez korniki, wiatry itp. Tymczasem im bliżej było nam do szczytu, do naszej góry Ćwilin, tym… no właśnie, tym było z lasem gorzej, czyli podobnie jak w Beskidzie Śląskim i Żywieckim. Może dlatego coraz więcej innych gór widać było wyraźnie naokoło nas? Prawdziwą ucztę dla ciała i przede wszystkim dla ducha mieliśmy na Polanie Michurowej, już w okolicach szczytu Ćwilina.
Nasz młody przewodnik, Wojciech Biłko miał dzisiaj „pełne ręce roboty”, a to za sprawą dobrej pogody i dobrej widoczności. Gdzie to tylko było możliwe objaśniał nam cierpliwie i szczegółowo szerokie i dalekie panoramy górskie. Stale też dbał o to (razem z Szymonem), aby grupa zbytnio nie rozwlekała się, a raczej przy objaśnianiu panoram była w całości zebrana, no i słuchała! Dbał o wszystkich, o tych najmłodszych i tych najstarszych (tych pod osiemdziesiątkę też!).
Góry, góry i góry… wszystkie możliwe były wokół nas, powtarzam się. Brakowało nam dzisiaj jedynie wyrazistych Tatr.
Z Ćwilina – przyznaję szczerze – nie chciało nam się schodzić, bo ta góra ze wspomnianą polaną na szczycie jest przecież wyjątkowo urokliwym miejscem. Zejście z niej jednak musiało kiedyś nastąpić, a było ono strome, a czasem bardzo strome. Zmienił się kolor szlaku. Teraz szlak niebieski prowadził nas na Przełęcz Gruszowiec (a później dalej). Najpierw niektórzy z nas przeszli ruchliwą drogą do stojącego przy niej pomnika poświęconego „Pamięci pomordowanych i żywcem spalonych w dniu 1 listopada 1944 r. przez okupanta hitlerowskiego podczas pacyfikacji wsi Gruszowiec”. Na tablicy umieszczono listę 33 ofiar, wśród nich całych rodzin z dziećmi. Niedaleko od tego miejsca stoi stara kapliczka, teraz pięknie odnowiona, zapewne pamiętająca to straszne wydarzenie.
Inni, a była to zdecydowana większość, spragnieni odpoczynku i dań barowych, mogli na przełęczy zaspokoić swoje potrzeby w barze pod oryginalną nazwą: „Pod cyckiem”. Pozostali zaś mogli w pobliżu przyglądać się domowemu ptactwu z okazami gęsi, kaczek, perliczek, kur i innego wszelkiego żywego stworzenia.
Właśnie tu, na Przełęczy Gruszowiec, jakby wcześniej umówieni ze sobą, spotkali się uczestnicy wycieczek zorganizowanych przez Oddział PTT z Bielska-Białej i Koła PTT z Oświęcimia. Obie grupy wędrowały dzisiaj tą samą trasą, ale w odwrotnym kierunku, bo gdy oni zeszli ze Śnieżnicy, to my zeszliśmy z Ćwilina. Gdy po zrobieniu wspólnej pamiątkowej fotografii w miejscu spotkania, oni poszli na Ćwilin, to my poszliśmy na Śnieżnicę. Wymieniliśmy też uwagi co do stopnia trudności szlaków i o tym, co na którą grupę mogło dalej czekać. Fajnie jest czasem spotkać się w górach!
Na Śnieżnicę szło nam się bardzo dobrze, bo i uczestnicy naszej wycieczki byli raczej kondycyjnie dobrze przygotowani. Kilkoro z nas „ciekawskich” przeszło dodatkowo do pobliskiego Ośrodka Rekolekcyjnego. No bo jakże, być tu tak blisko i go nie zobaczyć! Była też możliwość obejścia Śnieżnicy, z niej skorzystała jedna osoba, a jako przewodnik towarzyszył jej Szymon.
Na szczycie Śnieżnicy mieliśmy widoki leśne i tylko leśne, a las był na „nasze oko” zdrowy, zielony, taki majowy… Zatrzymaliśmy się tu wszyscy na chwilę, bo i odetchnąć trzeba było, i zrobić pamiątkowe zdjęcie całej grupy, również to indywidualne z tablicą lub krzyżem, żeby później, po latach było co wspominać!
Do Kasiny Wielkiej schodziliśmy szeroką nartostradą, zieloną i kwitnącą. Piękne to było zejście, bo mieliśmy i widoki, i ogromne dywany żółtych mleczy.
Koniec górskiej wycieczki był na parkingu przy stacji kolejowej w Kasinie Wielkiej. Jeszcze tylko grzecznie wyczyściliśmy nasze obuwie z dzisiejszego błota, jeszcze dokładnie Szymon policzył nas wszystkich i… o godzinie 16:00 odjechaliśmy w drogę powrotną do Bielska-Białej. Sprawnie, bezkorkowo przejechaliśmy poszczególne etapy dróg przez Mszanę Dolną, Skomielną Białą, Jordanów, Suchą Beskidzką i Żywiec, w dalszym ciągu podziwiając góry, które towarzyszyły nam dzisiaj cały dzień, nawet w busie (choć już tylko za oknem!) aż do końca wycieczki.
Zachwycił nas i tym razem Beskid Wyspowy. Nie trzeba się dziwić, że kilka lat temu wytyczono na jego terenie Główny Szlak Beskidu Wyspowego.
CS
.
Tam, gdzie kończą się Sulovske Vrchy, na zachód od nich, rozciąga się Maninska Vrchovina, wyraźnie wyodrębniona w kierunku Wagu. Nad wzniesieniem górują wielkie „kopy” Wielkiego (890 m.) i Małego (813 m.) Manina. Z wielośrodowiskową, niezbyt liczną grupą, przyjeżdżamy na kamping Manin w Povażskiej Teplej, gdzie czekają na nas koledzy z Klubu Słowackich Turystów Lietawska Luczka, Bibiana, Helena i Tibor. Dostajemy od nich opisy trasy i ruszamy. Manińskie wzniesienie przecina Maniński potok, który w wapiennych skałach wyrzeźbił dwa wąwozy, gdzie pionowe miejscami ściany sięgają do 400 m. wysokości. Ze zboczy wzniesień wystają wapienne formacje fantastycznych kształtów, zagłębień i jaskiń. Część ścian została wyodrębniona i stanowi teren wspinaczek skalnych, „obite” drogi mają swoje nazwy, niektóre są dostępne cały rok, inne okresowo, pozostały teren to rezerwat przyrody. O trudności dróg wspinaczkowych może świadczyć symboliczny cmentarz dla tych, którzy nie mieli może szczęścia do tych gór, a motto na jednej z tablic brzmi „skały piękne, skały okrutne”. Dnem wąwozu prowadzi droga jezdna do Zaskalia i Kostoleca, gdy zimą schodzą na drogę lawiny, wsie są odcięte od świata. W najwęższym, krętym miejscu, skalne ściany tworzą przełom szerokości 3,7 m., dwa auta się tu nie mieszczą, konieczna jest „mijanka”. Idziemy ścieżką edukacyjną z tablicami informacyjnymi, przy których Tibor, Bibiana i Helena cierpliwie wyjaśniają o czym mówią teksty i ilustracje a uczestnik wycieczki, doktor nauk przyrodniczych, dodaje jeszcze uwagi po polsku. Na końcu Zaskalia zatrzymujemy się na posiłek w gospodzie po dawnej szkole. Dalej Tibor, sobie tylko znanymi ścieżkami, prowadzi nas przez Kostolec do żółtego szlaku stokami Wielkiego Manina. Szlak omija wierzchołek wzniesienia, próby rozeznania dojścia na niego pokazały, że dawno nikt tam nie chodził i byłoby trudno i długo. Wobec tego zakosami, z poślizgami po błocie schodzimy z widokami na dolinę Wagu, pasma Jaworników i Povażskie Podhradie z ruinami Povażskiego hradu. A pogoda – rewelacyjna, ci co pisali i rozpowszechniali dramatyczne informacje o mających nastąpić kataklizmach, na szczęście pomylili się. Oprócz krótkotrwałej mżawki i paru kropel deszczu tylko słońce z chłodzącymi chmurkami. W gospodzie przy kampingu uzupełnianie płynów, wrażenia z przejścia, grupowe i indywidualne foto, zapewnienia że już niedługo znowu będzie razem w górach i niestety to, o czym kiedyś mówiła piosenka „i tak się trudno rozstać”. Ale trzeba było i w pełnym słońcu wróciliśmy do Bielska.
J. Nogaś
.
wspólne zdjęcie członków PTT O/Bielsko-Biała i KTW PTTK z przedstawicielami Klubu Słowackich Turystów Lietawska Luczka
Informujemy, że w dniu 12 maja 2016 r. do działającego przy naszym oddziale Szkolnego Koła PTT „Diablaki” w Dąbrowie Górniczej wstąpiła Zofia Zmarzły.
Serdecznie witamy w naszym gronie!
Właściwie, o które szczyty chodziło i dlaczego były one najtrudniejsze, skoro ten najtrudniejszy ostatni ośmiotysięcznik K2, dotąd nie zdobyty zimą, jest jeszcze przed nim? Tak zastanawialiśmy się nad tym tytułem zaproszenia na prelekcję i pokaz slajdów Pawła Michalskiego.
Wszystko szybko wyjaśniło się zaraz na początku spotkania. Tytuł prelekcji był bowiem tak specjalnie przewrotnie napisany, bo chodziło w nim o emocjonalne, najtrudniejsze szczyty, jego szczyty – Pawła Michalskiego. Trzeba tu zaznaczyć, że nasz gość zdobył już cztery ośmiotysięczniki i ma na swoim koncie wiele innych szczytów, jak też wiele wypraw wysokogórskich.
„Przedstawię dwa wydarzenia, które mną wstrząsnęły, ale nie zniechęciły!” – dodał wyjaśniając tytuł prelekcji. Pod koniec prelekcji „dorzucił” jeszcze trzecie wydarzenie. Wszystkie historie przedstawione nam dzisiaj były jak nie zmyślony horror. Posłuchajmy, a właściwie przeczytajmy teraz o nich.
.
Pierwsze wydarzenie – rok 2015
Wydarzenie dotyczyło trzęsienia ziemi w Nepalu w dniu 25.4.2015 r. Dotknęło ono również rejonu Mount Everestu, himalaistów i licznych wypraw komercyjnych. Potężna lawina lodowo-śnieżna, będąca efektem tego silnego trzęsienia ziemi zeszła od strony grani Pumori i zniszczyła środkową część obozowiska rozciągniętego na 2-3 km na morenie lodowca Khumbu pod Everestem. W sezonie przebywa w tym rejonie około dwa tysiące osób. W bazie i na stokach zginęło kilkanaście osób, wielu było rannych.
Paweł Michalski był wtedy w bazie, a następnego dnia miał zaplanowane wejście na sąsiadujące z Everestem Lhotse. „Trzęsienie ziemi trwało około 30-40 sekund. Efektem było oberwanie się dużej części grani. Wywołało to lodowo-śnieżną lawinę, która uderzyła z impetem w środkową część bazy. Nasza baza była 200 metrów niżej. Zdążyłem tylko założyć buty, wyskoczyć z namiotu, kiedy wszystko zaczęło się trząść. Jak zobaczyłem ścianę śniegu pędzącą w moim kierunku nie pozostało mi nic, tylko szukać schronienia” – mówił w wywiadzie dla Faktów TVN.
Najpierw jednak zobaczyliśmy „spokojne” zdjęcia bazy i okolic Mount Everestu, a wśród nich lodowo-śnieżne spiętrzenia, gdzieś tam hen na górze, jeszcze w całości, jeszcze spokojnie drzemiące, prawie „wiszące” nad głowami osób przebywających w bazie i poza nią.
Potem zobaczyliśmy krótki filmik, a w nim na żywo widok lawiny i ten ogromny śnieżny pył. To był moment. Gdy wszystko się uspokoiło, gdy wszystko w bazie przysypane było na biało, wtedy dla ludzi tam przebywających zaczął się kolejny dramat. Zobaczyliśmy tę bazę, właściwie jej środkową część, która ucierpiała najbardziej, bo potworna była siła tej lawiny, gdy ogromne ilości lodu, śniegu i pyłu ruszyły w dół, a jeszcze potem były wstrząsy wtórne… Zobaczyliśmy ją w ogromnym nieładzie, namioty i rzeczy porozrzucane były gdzie popadło, zobaczyliśmy akcję ratunkową, polowy szpital, dwa helikoptery… Dramat!
Plany Pawła i himalaistów na wyprawie „6 Summits Challenge” w ciągu tych kilkudziesięciu sekund runęły, jak ta potężna lawina. Co dalej robić? Z wspinających się himalaistów, on i jego koledzy szybko stali się ratownikami. Znosili rannych nie tylko tych w bazie, ale i ze stoków, bo przecież tam też byli ludzie. Nie ominęła ich też czynność znoszenia zwłok w jedno miejsce (dla ochrony przed ptakami, bo Szerpowie mają awersję do dotykania zmarłych). Jak nam powiedział: „(…) były to przeżycia na granicy wytrzymałości. Nikt nie mógł się spodziewać, że w bazie, w obiektywnie bezpiecznym miejscu może coś takiego się zdarzyć. Psychika była zszargana po tym, co doświadczyliśmy”.
.
Drugie wydarzenie – rok 2007
Dotyczyło tego wszystkiego, co wydarzyło się podczas zejścia ze szczytu Gasherbrum I, który szczęśliwie zdobyli w międzynarodowym czteroosobowym zespole himalaistów: z Polski, Iranu, Rumunii i Katalonii. A zaczęło się to wtedy, gdy byli jeszcze bardzo wysoko, już w ciemnościach, gdy nagle Paweł usłyszał lekki huk. Teren już się wypłaszczał. Razem z tym hukiem poleciała czołówka, czekan, czapka… To Alex Gavan, Rumun poleciał w dół. Pozostali dwaj wspinacze nie bardzo wiedzieli gdzie są, bo wykazywali już początki objawów choroby wysokościowej.
Zrobiło się niewesoło! W pewnym momencie Paweł zobaczył jakieś błyski. Wtedy pomyślał, że „nadchodzi burza, jeszcze tego brakuje!” Ale te błyski były jakieś nienaturalne i do tego za blisko. Jak się później okazało Alex nie spadł, bo wyhamował i przy tym upadku wszystko zgubił, poza aparatem fotograficznym, który miał pod kurtką. Wyhamował, ale do dzisiaj nie wie, jak to zrobił! Natomiast aparatem fotograficznym, fleszem błyskał, dawał znak o sobie. Ten rumuński himalaista przeżył szok po tym upadku, dalej nie chciał schodzić, upierał się…
Od tego miejsca zaczęła się dramatyczna akcja schodzenia z tym himalaistą, a właściwie „doprowadzenia” go przy pomocy również mało już sprawnych kolegów, do obozu III, położonego na wysokości ok. 7000 m n.p.m. W namiocie jednak nie spali, tylko przesiedzieli. Rumun i pozostali dwaj wspinacze (Irańczyk i Katalończyk) nie byli sprawni, a ich zachowania wyraźnie świadczyły o oznakach choroby wysokościowej. Paweł nie mógł już liczyć na pomoc tej dwójki, ale miał wybór: „trzech ma zginąć, czy jeden?”.
Ta historia pewnie zakończyłaby się tragicznie, gdyby nie dwóch Francuzów idących po swoje pozostawione na stoku rzeczy. Przypadek (?) czy też Opatrzność (?) sprawiły, że jedni i drudzy spotkali się w odpowiednim momencie. „Panowie pomóżcie…!” – brzmiały błagalne słowa prośby naszego himalaisty. Po wielu godzinach dramatycznego schodzenia, również przy użyciu starych, chińskich poręczówek z pomocą Francuzów zeszli do obozu na wysokość 6400 m.
„Co ja tutaj robię, przecież byłem na szczycie?!” – zastanawiał się w tym miejscu Alex… Później było jeszcze zejście do bazy, też niełatwe, bo Francuz zmuszony był zastosować wobec Alexa metodę bokserską (domyślamy się, jaką!). Ciekawe, że tak skuteczną!
Nasz Gość na zakończenie tej historii powiedział nam, że trudne są wybory, gdy organizm mówi „nie”, gdy włącza się instynkt samozachowawczy. Dodał też: „Nie wiem, co bym zrobił, gdyby nie ci dwaj Francuzi z Chamonix”.
.
Trzecie wydarzenie – rok 2008
Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc słuchaliśmy dalej z zainteresowaniem kolejnej, niesamowitej historii, która wydarzyła się po zejściu ze szczytu Gasherbrum II. Było to w Skardu – wspominał Paweł Michalski, gdzie on i Simon La Terra – Włoch, spotkali się z irańską wyprawą, która z kolei wracała z Broad Peak. Z tej okazji zafundowała zwycięzcom Gasberbrum II poczęstunek, obiad, ciasteczka itd.
Gdy oboje byli już w dalszej drodze, a w promieniu kilku kilometrów nie było nikogo, Paweł zauważył, że coś niedobrego dzieje się z jego partnerem. „Simone, ja schudłem, a ty przytyłeś!”. To niemożliwe, żeby tak było po wyprawie na ośmiotysięcznik! – Paweł zaczął się zastanawiać. Wtem Simone usiadł i trzymał się za gardło, brakowało mu tchu… Tak zaczął się kolejny dramat, a nasz himalaista Paweł znowu stał się ratownikiem. Szybki marsz nocą do najbliższego miejsca, gdzie mogliby Simonowi pomóc, szybkie działanie, telefon do Włoch, zastrzyki kortyzonu, przygotowanie do… przecięcia gardła, wreszcie oddech Simona… Co zjedliście? pytano później… itd. Można by jeszcze wiele napisać o tej historii, której finał był dla Simona szczęśliwy. Przeżył!
Jak się później okazało, Simon był uczulony na konopie indyjskie. A te ciasteczka z konopiami indyjskimi były przyczyną zdarzenia o mało co nie zakończonego dla niego tragicznie.
Paweł Michalski podsumował dzisiejszą prelekcję tak: „Po każdej wyprawie mam dosyć gór. Mija tydzień i znów myślę, gdzie się wybrać” i dokończył: „ważne jest zachowanie granicy, tej cienkiej, między ryzykiem a głupotą. W górach to jest mój wybór.”
Teraz zrozumieliśmy sens tytułu prelekcji Pawła Michalskiego pt. „Moje najtrudniejsze szczyty”. Oby ten następny szczyt, czyli K2 podczas letniej ekspedycji jak też i zimowej wyprawy 2016/2017 nie należał do tych najtrudniejszych. Tego z serca życzymy Panu Pawłowi i całej polskiej wyprawie!
Tradycyjnie głównym organizatorem spotkania był Jan Weigel, któremu serdecznie dziękujemy za trud i starania! Podziękowanie należy się również Książnicy Beskidzkiej, Bielskiemu Klubowi Alpinistycznemu i Polskiemu Towarzystwu Tatrzańskiemu w Bielsku-Białej.
Panie Pawle, pięknie dziękujemy! Tej prelekcji nie zapomnimy tak szybko! Warto było w niej uczestniczyć!
CS
.
Nie było ograniczeń, każdy kto przespał zimę, mógł sobie sprawdzić co mu z kondycji zostało. Akurat osiem osób nie miało zimowej przerwy, ale dla urozmaicenia połączona grupa KTW PTTK i PTT O/B-B w osobach Jadzi, Jagny, Uli, Darka, Grześka, Ryśka, Pawła i mojej, postanowiła urozmaicić sobie wyjścia w góry. Po godzinie piątej, kiedy w Zwardoniu młodzież wracała z dyskotek a nad łąkami unosiły się mgły, ruszyliśmy, niektórzy raz któryś, inni debiutowali. A potem już poszło. Przez Rupienki, pod Ochodzitą, Koniaków, Tyniok z Gańczorką, Karolówkę, z oddechem dopiero na Przysłopie, gdzie odmładza się schronisko. Na Baraniej wiało mocniej, ale odsłaniały się widoki, tak jak i dalej na otwartych grzbietach od Magurki Wiślańskiej przez „malinowe” wzniesienia. Trochę przytrzymała niektórych Przełęcz Salmopolska, gdzie złocisty napój kusił żeby się nie odwodnić. Kotarz, Beskid Węgierski to już słoneczne popołudnie, z daleka widać było że z Chaty wuja Toma rozchodzą się goście. Jeszcze Klimczok, ostatnia wysokość do pokonania dla trochę już utrudzonych, a później to z górki i między osiemnastą a dwudziestą wszyscy mogli odpocząć w domu. Trzynaście – piętnaście godzin to czasy na pewno do pobicia, ale nie o to chodziło. Było bez opadów, bez upału, z chłodzącym wiatrem, więc przy bardzo ładnej, bardzo odpowiedniej pogodzie i przesympatycznym towarzystwie to była ogromna przyjemność przebywania w górach.
J.Nogaś
.
Dawno już nie było wycieczki autokarowej, na którą wyjechaliśmy przed czasem. Tym razem praktycznie wszyscy dotarli na miejsce zbiórki o czasie, już o 6:50 wyruszyliśmy w stronę Częstochowy.
Pierwszym punktem naszej niedzielnej wycieczki krajoznawczej był Olsztyn koło Częstochowy. Zwiedziliśmy tam ruiny zamku królewskiego, wybudowanego w systemie tzw. Orlich Gniazd, a dla najmłodszych uczestników wycieczki największą atrakcją było poszukiwanie skamielin amonitów na wapiennych skałach.
Z Olsztyna przejechaliśmy do Złotego Potoku, który był drugim punktem programu. Zwiedziliśmy Muzeum Regionalne im. Zygmunta Krasińskiego, obejrzeliśmy z zewnątrz Pałac Raczyńskich i pospacerowaliśmy po parku przypałacowym. Nie lada atrakcją była możliwość zobaczenia jedynego niegórskiego schroniska PTT, jakie zostało zbudowane przed II wojną światową w Złotym Potoku przez Oddział PTT w Częstochowie. Obiekt nosił nazwę „Góralówka-Pstrąg”, a obok niego do dzisiaj można zjeść smacznego pstrąga lub inne ryby. Z tego też powodu mieliśmy tu dłuższą przerwę obiadową.
W dalszej kolejności przespacerowaliśmy się do wywierzysk rzeki Wiercicy, nazwanych przez Zygmunta Krasińskiego źródłami Elżbieta i Zygmunt od imion swoich dzieci, a następnie podeszliśmy pod ostaniec skalny o charakterystycznym wyglądzie, nazwany również przez Krasińskiego – Bramą Twardowskiego. Tutaj dopadł nas krótki, ciepły, majowy deszczyk.
Kolejnymi atrakcjami był spacer do rezerwatu Ostrężnik, w którym mieliśmy okazję zobaczyć pozostałości ruin najbardziej tajemniczego zamku na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, a także przejść fragment Jaskini Ostreżnickiej.
W drodze do zamków w Bobolicach i Mirowie zatrzymaliśmy się na krótko przy Pustelni w Czatachowej oraz przy ruinach kościoła s. Stanisława w pobliżu Żarek. Mogliśmy tam zobaczyć ciekawostkę geologiczną, jaką jest Kuesta Jurajska.
Dużą atrakcją była możliwość zwiedzania odbudowanego przez rodzinę Laseckich zamku królewskiego z XIV w. w Boblicach. Choć obiekt wzbudza kontrowersje, głównie z powodu braku informacji, planów i szkiców dotyczących jego rzeczywistego wyglądu, wywarł na nas niesamowite wrażenie. Szkoda, że jest to jedyny odbudowany obiekt na Szlaku Orlich Gniazd, gdyż stan części zrujnowanych obiektów pogarsza się z roku na rok…
Na zakończenie naszej jurajskiej przygody zatrzymaliśmy się jeszcze przy ruinach zamku w Mirowie, których z uwagi na prace zabezpieczające nie można zwiedzać.
Do Bielska-Białej powróciliśmy przed 19-tą.
SB
.
Po raz pierwszy w tegoroczną akcję „Sprzątamy Beskidy z PTT 2016″ włączyło się Stowarzyszenie „Wichura” z Pszczyny. Poniżej ich relacja ze sprzątania szlaków w rejonie Babiej Góry.
Zgodnie z zapowiedzią członkowie Stowarzyszenia „Wichura” z Pszczyny wybrali się w ramach akcji „Sprzątamy Beskidy z PTT 2016” na Babią Górę i posprzątali wszystko, co było widoczne 🙂
Wychodziliśmy zielonym szlakiem z Lipnicy Wielkiej, który wydaje się mniej uczęszczany od innych, a jednak udało nam się zebrać ok. 240 litrów śmieci (butelki szklane, pety, puszki, stare skarpetki :), pojedyncze rękawiczki, papierki itp.). Z Babiej schodziliśmy czerwonym na Markowe Szczawiny i do Zawoi Markowe, gdzie zostawiliśmy w uzgodnieniu z pracownikiem BgPN worki ze śmieciami.
W wycieczce wzięło udział 43 osób, w tym 29 dzieci i młodzieży.
Joanna Rozmus-Cader
.