Wysokie Taury (Austria) – wyprawa trekkingowa – 23-30 sierpnia 2025 r.

Myśleliśmy o tym szczycie już od jakiegoś czasu. Grossglockner to kultowe miejsce i najwyższy szczyt Wysokich Taurów oraz całej Austrii. Kiedy pojawiała się myśl, aby go zdobyć, zawsze jeden z nas sprowadzał resztę na ziemię. Padały takie zdania: Jeszcze nie jesteśmy na to gotowi. To za trudne dla nas. To nie nasza liga. Zbyt trudny szczyt. Może kiedyś tam spróbujemy itd. itp.
Od kilku lat jeździmy w Alpy i do tej pory wszystko nam sprzyjało. Pogoda dopisywała. Nikt z nas nie doznał żadnej kontuzji, a plany udało się zrealizować. Zdobyliśmy m.in. Watzmanna, Hochalmspitze, Dachstein, Grosser Hafner, Koppenkarstein, Rotenkogel, Wildspitze i inne szczyty.
Nasi przyjaciele i znajomi pytali, czy aby nie czas na najwyższy szczyt Wysokich Taurów? Przecież może Wam się udać.
Ustaliliśmy, że jedziemy we Wschodni Tyrol (tzw. Osttirol), w rejon Grossglocknera. Gdzieś może wejdziemy… Wszystko będzie zależne od pogody i od nas samych.
Zazwyczaj mówimy: Najpierw dojedźmy tam.
Zebrała się cała nasza stara ekipa. Każdy z nas był co najmniej kilka razy w Alpach, zaś Kasia i Witek jeżdżą w wyższe góry od dwudziestu lat i mają duże doświadczenie. Jechaliśmy trzema samochodami w składzie: Łukasz, Tomek, Andrzej, Kasia, Witek, Agnieszka, Mateusz i Robert. Wyjechaliśmy w piątkę, wcześnie rano ze Skoczowa, a Mati, Aga i Robert, zwany „Szerpą” jechali z Poznania, Warszawy i Wrocławia.
Sama podróż minęła nam całkiem przyjemnie. Sprawnie i całkiem szybko dojechaliśmy do Austrii, robiąc po drodze tylko kilka postojów. Późnym popołudniem dojechaliśmy do Kals am Grossglockner. Godzinę po nas nadjechała reszta ekipy. Oni jechali inną trasą, przez Niemcy. Wszyscy dotarli cali i zdrowi.
Serdeczne przywitanie i uściski, bo dawno się nie widzieliśmy.
Zamieszkaliśmy w uroczym domku w przysiółku Burg, w pensjonacie „Haus Ursula”. Nasi gospodarze Ursula i Peter okazali się bardzo miłymi i życzliwymi ludźmi. Mogliśmy liczyć na ich rady i pomoc. Polecam to miejsce. Mieszkania są bardzo ładnie urządzone. Wszystkie potrzebne sprzęty są do dyspozycji. Na parterze znajduje się również suszarnia sprzętu górskiego. Wielu wspinaczy i miłośników gór mieszkało w tym domku.
Samo Kals am Grossglockner to piękne miasteczko. Można by rzec, że takie jak z filmów. Jest tam kilka kafejek, piękne uliczki, kościółek ze strzelistą wieżą, wyciągi narciarskie i co najistotniejsze – wysokie szczyty wokół. Jest to wspaniałe miejsce dla fanów białego szaleństwa. Pierwsze nasze odczucia były bardzo pozytywne. Wszystko nam się podobało: okolica, domek i… pogoda.
Kiedy się zakwaterowaliśmy nadszedł czas na ustalenie co i kiedy będziemy robić.
Naszym celem numer jeden był Grossglockner – najwyższy szczyt Austrii. Spróbujemy, tak postanowiliśmy… Może nam się poszczęści. Przy kolacji wszyscy zgodnie zdecydowali, że najpierw trzeba się nieco rozchodzić, przyzwyczaić do wysokości 3000 m n.p.m. Tak zrobiliśmy w zeszłym roku. To był dobry pomysł i poskutkowało. Chcieliśmy poczuć tę wysokość i troszeczkę się zaaklimatyzować.
Nazajutrz rano przy pięknej pogodzie pojechaliśmy górską drogą, pełną serpentyn Kalser Glocknerstrasse do Lucknerhaus. Jest to miejsce, skąd wyruszają zespoły chcące zdobyć Grossglocknera, ale można tu wyruszyć na inne piękne szczyty. Wykupiliśmy zezwolenie na tydzień, ponieważ dojazd do ostatniego parkingu jest płatny. Zdecydowanie bardziej opłaca się wykupić zezwolenie na kilka dni.
Kiedy dojechaliśmy na miejsce naszym oczom ukazał się najwyższy szczyt Austrii. Był cały w bieli. Dwa dni przed naszym przyjazdem spadł śnieg. Oj, będzie ciężko – pomyślałem. Tomek stwierdził, że najwyżej dojdziemy tylko do schroniska. Mateusz, który dużo się wspina i jest zdecydowanie najlepszy z nas, jeżeli chodzi o działanie z liną, potwierdził moje przypuszczenia. Na szczęście miało być ciepło i słonecznie przez najbliższe dni. Czas pokaże – co będzie, to będzie.
Naszym celem tego dnia był Böses Weibl (3119 m), szczyt z Schobergruppe. Słowo to w dosłownym tłumaczeniu oznacza „Zła kobieta”. Zrobiliśmy pierwsze pamiątkowe zdjęcie przy tablicy z napisem Nationalpark Hohe Tauren i wyruszyliśmy na szlak.
Pierwszy etap wiódł nas przez las, a następnie łąkami, gdzie rosły wrzosy i pasły się stada krów. Zaraz przyszedł mi na myśl dobry serek i mleko. Przy pasterskim domku górskim, z którego pięknie widać dolinę i Kals wymieniliśmy się uwagami i chwilkę wylegiwaliśmy się w słonku, które dosyć mocno przyświecało. Było nam tu dobrze. Z wszystkich stron wyskakiwały z norek świstaki, aby oddać się zabawie w sierpniowym słonku. Tych sympatycznych zwierzątek jest w tym rejonie bardzo dużo i przyjemnie je obserwować. Robert ze swoimi wszystkimi aparatami i telefonami był tak zajęty pstrykaniem zdjęć, że nawet nie miał czasu na jedzenie. Kasia z Witkiem opowiadali nam o wcześniejszych wędrówkach na szczyty Wysokich Taurów. My z Andrzejem już myślami wybiegaliśmy w stronę Grossglocknera, a Mati i Tomek z uśmiechami na twarzy wystartowali do przodu, naładowani sporą dawką adrenaliny .
Następny odpoczynek zrobiliśmy sobie przy przełęczy Peischlachtörl. Znajduje się tam niewielki schron, tzw. Winterraum.
Było bardzo wesoło. Wszystkim dopisywały humory. Pogoda jak na koniec sierpnia była wręcz wymarzona a widoki coś pięknego. Musieliśmy przystawać co jakiś czas, aby zrobić kolejne zdjęcia. Trasa wiodła coraz bardziej pod górę. W oddali pięknie prezentował się Grossglockner – wielki i ośnieżony, a nieco za nim Grögerschneid.
Usiedliśmy z Agnieszką, aby delektować się tym widokiem i usłyszałem od niej: „(…) Łuki, i my tam mamy niebawem wejść?”. Przyznaję, iż miałem spore obawy. Obawiałem się tego świeżego śniegu. Zresztą nie tylko ja jeden.
Atak szczytowy przypominał mi nieco wejście na Małą Wysoką w Tatrach. Jest tu cała masa skał, głazów i usypujące się piargi. Przed nami było widać piramidę szczytową. Böses Weibl zdobyliśmy po kilku godzinach marszu, a „zła kobieta” nie okazała się jakaś straszna i groźna. Trasa nie była szczególnie i męcząca trudna. Ten szczyt to dobra opcja na rozgrzewkę przed atakiem na Grossglocknera.
Posiedzieliśmy trochę na szczycie. Przy dobrej widoczności podziwialiśmy widoczne szczyty i lodowiec Pasterze. Co nas nieco zaskoczyło, na szlaku spotkaliśmy dosłownie kilku austriackich turystów. Cisza, spokój i widoki, a wszystko przy pięknej pogodzie. Jedynie drobne chmurki się kołysały w oddali. Wiało dość mocno.
Ze szczytu schodziliśmy w kierunku Gernot-Röhr-Biwak. Po drodze minęliśmy blaszaną, zakotwioną na linach budkę, coś jakby mini schron i mały turkusowy stawik Kesselkeessee. Dotarliśmy ponownie do przełęczy Peischlachtör, a następnie na parking, do Lucknerhaus.
Wieczorem mieliśmy co opowiadać przy obiadokolacji. Pierwsze trzy tysiące na tej wyprawie zaliczyliśmy. Prognozy były dla nas bardzo optymistyczne. Miało być wietrznie i całkiem ciepło. To oznaczało, że śnieg na wyżej położonych partiach będzie topniał. Z wyprawą na dach Austrii postanowiliśmy zaczekać. Wszyscy byli zgodni co do tego.
Drugim szczytem na który się wybraliśmy był Rotenkogel (2762 m). Od samego rana było rześko, pięknie i słonecznie. Weszliśmy na Cimaross (2404 m) i tam zrobiliśmy sobie odpoczynek. Od samego rana było bardzo słonecznie. Trasa nie była trudna ani wymagająca. Razem z Matim postanowiliśmy sobie nieco urozmaicić wędrówkę, najpierw wchodząc na szczyt o nazwie Gorner (2700 m), a następnie ruszyliśmy w stronę Rotenkogel. Kiedy weszliśmy na wierzchołek, wszyscy już siedzieli podziwiając panoramę.
Rotenkogel to jedna z najpiękniejszych gór panoramicznych we Wschodnim Tyrolu. Pod krzyżem, który przypomina swoim kształtem kamerton widnieje napis, który można przetłumaczyć: „Bóg szanuje Cię, gdy pracujesz, ale kocha Cię, gdy śpiewasz”. Tradycyjnie były zdjęcia i delektowanie się widokami. Dziewczyny częstowały smakołykami. Szerpa popijał kawę a ja myślałem sobie: „Czy śnieg stopi się na Wielkim Dzwonniku?” Rzeczywiście, śniegu co dzień było mniej. Topniał.
Schodząc w dół zatrzymaliśmy się górskiej restauracji Adler Lounge. Jest ona położona na wysokości 2421 m n.p.m. Strudel i kawka smakowały wybornie. Każdy wybrał coś smacznego i ciekawego. Można tam poleżeć sobie na leżakach i podziwiać panoramę.
Do Kals am Grossglockner zjechaliśmy kolejką gondolową, a stamtąd spacerkiem udaliśmy się do domu.
Siedząc przy kolacji ustaliliśmy, że przy tak pięknej pogodzie podejmiemy próbę wejścia na dach Austrii, tzw. drogą normalną przez lodowiec. Wczesnym rankiem zajechaliśmy do Lucknerhaus. Celem na ten dzień było dojście do schroniska Stüdlhütte położonego na wysokości 2802 m n.p.m. Tam mieliśmy zostać na nocleg.
Wyszliśmy około ósmej rano z parkingu wzdłuż strumienia Ködnitzbach. Na początku szlaku zatrzymaliśmy się przy małym drewnianym kościółku. To bardzo ładna budowla. Po płaskim terenie szliśmy około 2,5 godziny. Zakosami w górę doszliśmy do schroniska Lucknerhütte (2241m). Wszystkim zachciało się pić. Mieliśmy sporo czasu tego dnia i skosztowaliśmy miejscowego piwka. Obserwowaliśmy jednocześnie świstaki. Szerpa z Mateuszem nawet je sfotografowali.
Droga wiodąca w stronę kolejnego schroniska stawała się coraz bardziej kamienista i piarżysta. Nabieraliśmy też wysokości. Po kilku godzinach od wyjścia z parkingu doszliśmy do schroniska Stüdlhütte. Pogoda nadal dopisywała nam. Było pięknie i słonecznie. Rozsiedliśmy się przy schronisku i zjedliśmy dobry obiad. Dziewczyny pokazały nam skupisko szarotek. Jakoś nieczęsto trafiam, będąc w Tatrach, na te piękne kwiaty. Rozejrzeliśmy się wokół, a z pewnego miejsca mogliśmy popatrzeć na lodowiec Teischnitzkees.
Zostawiliśmy plecaki i szpej w sali wieloosobowej, gdzie mieliśmy spać. Jako, że czasu mieliśmy jeszcze sporo wybraliśmy się na pobliski wierzchołek Fanotkogel (2905 m). Wejście zajęło nam około 30-40 minut. Było warto. Z tego szczytu pięknie widać Grossglockner i lodowiec Pasterze. Siedzieliśmy długo ciesząc się tym widokiem. Zauważyliśmy, że śnieg na kopule szczytowej prawie całkiem stopniał, to oznaczało, że nasze szanse na końcowy sukces wzrosły 🙂
Wieczorem po kolacji każdy z nas sprawdzał zawartość swego plecaka. Kask, czekan, raki, uprząż, karabinki, ekspresy, taśmy, repy i okulary przeciwsłoneczne – wszystko to każdy zabierał ze sobą. Liny nieśliśmy na zmianę. W schronie zrobiło się gwarno, były i śpiewy, gdyż austriaccy zdobywcy świętowali. Po 22 zrobiło się cicho i spaliśmy.
O piątej rano zjedliśmy śniadanie, całkiem dobre w formie szwedzkiego stołu i gorąca kawka na pobudzenie, choć wszyscy byliśmy naładowani jakąś dobrą energią. Moc była z nami!
Przy schronisku założyliśmy czołówki i poszliśmy w stronę lodowca. Mogliśmy rozkoszować się wschodem słońca.
Schronisko zostało daleko za nami. Idąc po piargach potężnych głazach nagle pojawiła się przed nami potężna południowa ściana Grossglocknera. To jest wyjątkowy widok.
Dotarliśmy na skraj lodowca. Założyliśmy raki i spięci linami szliśmy lodowcem przed siebie.
Rankiem zauważyliśmy tylko kilka niewielkich szczelin. Przynajmniej tak nam się wtedy wydawało. Wszyscy byli skupieni i skoncentrowani. Wiedzieliśmy, iż mamy przed sobą bardzo intensywny dzień. Dotarliśmy pod ścianę. Wymieniliśmy się spostrzeżeniami. Każdy coś drobnego zjadł. Zdjęliśmy raki. Schowaliśmy liny, założyliśmy uprzęże i lonże, a następnie musieliśmy się wspiąć via ferratą do kolejnego schroniska.
Byłem nieco zaskoczony tak małą ilością ludzi idących w stronę schroniska arcyksięcia Johanna i dalej szczytu. Rano wyruszył razem z nami czteroosobowy zespół Niemców, a może to byli Austriacy. Nie dotarli oni do via ferraty. Widzieliśmy ich jeszcze na lodowcu, ale zawrócili. Dlaczego? Nieco turystów i alpinistów spotkaliśmy na samej ferracie. Ludzie Ci schodzili w dół. Możliwe, iż nocowali w „Johannie” po zdobyciu szczytu i teraz wracali.
Sama ferrata nie jest trudna do przejścia. Jeżeli ktoś bywał na tatrzańskiej Orlej Perci czy wchodził na Gerlach lub Rysy to poradzi sobie.
Sprawnie doszliśmy do najwyżej położonego w Austrii schroniska Erzherzog Johann Hütte (3454 m). To niewielki, przytulny budynek i ma swój niepowtarzalny klimat. Z tarasu widokowego wpatrywaliśmy się w odległe szczyty oraz wielki lodowiec Pasterze. Tak się złożyło, że akurat w schronisku była ekipa filmowa z miejscowej telewizji, a my trafiliśmy kilkakrotnie w kadr. Kto wie, może załapaliśmy się do filmu w rolach trzecio i czwartoplanowych?
Kolejne osoby schodziły z góry, z lodowca. Zebrało się kilkanaście osób. Byli to raczej doświadczeni i zaprawieni w górskich bojach zawodowcy. Na tym etapie naszej wspinaczki nastąpiło znaczne ochłodzenie. Było minimalnie powyżej 0°C i bardzo mocno wiało. Przybyło ciemnych chmur, przez które przebijały się promienie sierpniowego słońca. Musieliśmy założyć cieplejsze ubrania. Kurtki, polary, rękawice i czapki zimowe pod kaski – to było bardzo potrzebne. Każdy był na to przygotowany.
Oczywiście idąc na tak wysoką górę pod koniec sierpnia trzeba być przygotowanym na różnice temperatur i zmiany pogody. Andrzej zawsze ma przy sobie mieszankę studencką, Tomek – figi i daktyle a Agnieszka pyszną czekoladę. Jedynie Szerpa nas zaskoczył udkami z kurczaka… Podjedliśmy sobie i w drogę. Czekała nas najbardziej trudna technicznie i wymagająca część trasy. Jeżeli wszystko pójdzie sprawnie i gładko, na szczycie będziemy za trzy godziny.
W rakach, z czekanami i spięci liną ponownie weszliśmy od północnej strony grani na górny fragment lodowca Pasterze. Byliśmy skoncentrowani i nieco zaniepokojeni. Wiatr nasilał się i chmur przybywało, zaś co chwilę przyświecało słonko. Przypominało to takie małe szaleństwo pogodowe.
W niektórych miejscach widać było szczeliny. Słyszałem, iż niektórzy przechodzili ten etap bez raków i jakiejkolwiek asekuracji. Zdecydowanie odradzam. Mati wydał rozkaz, że wszyscy mają mieć sprzęt zimowy na przejście lodowca i „idziemy na linie”. I tak zrobiliśmy.
Dojście pod skały, z których zwisały grube liny, coś jakby poręczówki zajęło nam około 30-40 minut. Bez raków i czekanów rozpoczęliśmy wspinanie z asekuracją przy użyciu lin. Podzieliliśmy się na dwa zespoły. W tym miejscu straciliśmy sporo czasu, ponieważ przepuszczaliśmy zespoły wracające ze szczytu oraz miejscowych przewodników.
Spokojnym tempem i ostrożnie pięliśmy się ostro w górę po płytach skalnych. To nieco siłowy fragment wspinaczki. Szczęśliwie dla nas skała była w większości sucha. Śnieg, który spadł tu kilka dni temu stopniał i został zmieciony przez wiatr. W czasie jednej z wielu mijanek zagadaliśmy z Polakami, którzy potwierdzili, aby nie wspinać się dzisiaj w rakach. Trzeba czuć skałę.
Niestety, niektórzy miejscowi przewodnicy byli zniecierpliwieni a nawet zdenerwowani tym, że muszą tracić swoje cenne minuty przez mniej doświadczonych wspinaczy. Dało się to wyraźnie odczuć. Podobno przepychanki w tym miejscu również się zdarzają.
Co jakiś czas odrywały się drobne cząsteczki skał. Jest to bardzo kruchy teren. Wszyscy mieliśmy założone kaski. Już kilka razy w Tatrach dostałem w kask spadającym kamykiem. Lepiej mieć go na głowie.
W końcu, po przepuszczeniu i wyminięciu kilkunastu zespołów weszliśmy skalną rynną na grań szczytową, która najpierw prowadzi w górę, a następnie się nieco wypłaszcza. Trzeba być ostrożnym, gdyż to teren o bardzo dużej ekspozycji. Są tu pręty stalowe, o które można opleść linę i zastosować lotną asekurację. Tak też robiliśmy. Poszedł zespół Mateusza, a po chwili zespół Andrzeja. Maksymalnie skupieni zbliżaliśmy się do Kleinglocknera, mniejszego z obu szczytów. Nasze tempo było spokojne, a może nawet wolne, ale nie mogliśmy sobie pozwolić na żaden błąd. Zdarzało się, że lina się gdzieś zaklinowała ale poważniejszych kłopotów do tej pory nie mieliśmy.
Spotkaliśmy się wszyscy na wierzchołku Kleinglocknera (3770 m). Następnie wpinając się w stalową linę zeszliśmy na przełęcz Obere Glocknerscharte. Jest to strome zejście i wymaga koncentracji. W tym miejscu utworzył się zator. Wracały ostatnie ekipy zdobywające szczyt.
Może to i dobrze, że mieliśmy wymuszoną przerwę. Mogliśmy chwilę porozmawiać. Z prawej strony dochodzi tu rynna Palaviciniego (prowadzi nią jedna z najsłynniejszych dróg lodowych). Sam szczyt był schowany w chmurach. Tylko na kilka minut zrobiło się niebiesko i słonecznie. Na szczęście nie padał deszcz, było sucho. Okazało się, że byliśmy w tym momencie jedną z dwóch ostatnich ekip tego dnia atakujących szczyt. Przed nami pojawił się słynny krzyż, który postawiono na szczycie ponad sto lat temu w 25. rocznicę ślubu Franciszka Józefa z Elżbietą Wittelsbach.
Po dwudziestu minutach weszliśmy na Grossglocknera. Wielki Dzwonnik został zdobyty! Stanęliśmy na dachu Austrii! Były wzajemne gratulacje i uściski. Chyba każdy przeżywał ten moment na swój sposób. To były piękne chwile. W takim momencie można się wzruszyć. Szczęście się do nas uśmiechnęło, bo wyszło słonko i mieliśmy troszkę pięknych widoków, a na dodatek za naszymi plecami pojawiło się widmo Brockenu. Wszyscy zdobywcy już zeszli lub byli w drodze na dół, a niektórzy zapewne mieli nocować w schronisku.
Zejście w dół zajęło nam więcej czasu niż droga na szczyt, a zwłaszcza etap do lodowca. dalej już poszło szybciej do pewnego momentu. Kiedy dotarliśmy do Johanna rozpadało się na dobre. To był drobny i gęsty deszcz. Skala zrobiła się śliska. Ferratę pokonaliśmy prawie bez problemów. Sam zjechałem na skale, ale byłem ubezpieczony za pomocą lonży. Na mokrych piargach spadłem na cztery litery jeszcze kilka razy. Deszcz towarzyszył nam do końca dnia. Padało coraz mocniej. Mieliśmy szczęście, że nie dolało nam gdzieś wyżej lub na szczycie.
Kiedy schodziliśmy od Stüdlhütte robiło się szaro, a do parkingu dotarliśmy z czołówkami wczesnym wieczorem. Szybciutko zjechaliśmy do Kals am Grossglockner. W naszym domku świętowaliśmy sukces do późnej nocy!
Całą noc i następnego dnia padało. Przeznaczyliśmy ten dzień na odpoczynek, zwiedzanie miasteczka i zakupy. Mogę śmiało powiedzieć, że wstrzeliliśmy się z pogodą idealnie. Śnieg był i stopniał. Dzwonnika zdobyliśmy. Przyszedł deszcz na jeden dzień.
Ostatni dzień naszego pobytu przeznaczyliśmy na realizację planu Kasi i Witka. Już wcześniej opowiadali nam o pięknym oraz nieco mniej popularnym miejscu o nazwie Figerhorn (2743 m).
Nie mogło być lepiej – od wczesnego ranka było pięknie i rześko. Kolejny raz wyszliśmy na szlak z Lucknerhaus, tym razem w przeciwnym kierunku. Początkowo dreptaliśmy pod górę przez las. Kiedy z niego wyszliśmy ukazały nam się wielkie zielone łąki Greiwiesen a nad nimi w oddali alpejskie szczyty. Od razu mogliśmy zaobserwować świstaki i to w wielu miejscach. Żyje ich tu bardzo dużo, zresztą można zaobserwować co kawałek norki. Udało się kilka z nich złapać w kadr. Kiedy siedziałem na kamieniu i rozmyślałem jeden z nich wyszedł ze swego domku w odległości około dwa metry ode mnie.
Po drodze odbiliśmy nieco na niewielkie wzniesienie Grei Bühel (2247 m). Jest to ciekawy punkt widokowy. Dobre miejsce dla fotografów.
Dalszą część wędrówki pokonaliśmy zakosami ścieżką aż do pięknego krzyża, który stoi na szczycie. Mogliśmy jeszcze raz popatrzeć na Grossa, tym razem z innej strony. Widok ten robi wrażenie.
Siedząc sobie pod krzyżem miała miejsce niecodzienna sytuacja… W pewnym momencie patrzę a tu leci w naszym kierunku jakiś wielki dron lub model samolotu o ciemnobrązowym ubarwieniu i wielkich skrzydłach. Obniżył nagle lot. Zawołałem do Agi i Kasi, aby uważały, bo trafi w nie. Zamarliśmy zdziwieni w bezruchu. Kiedy był nad samymi głowami dziewczyn mogliśmy na moment popatrzeć jak ogromny jest orzeł z rozpostartymi skrzydłami. Nie wiemy dlaczego tak podleciał do nas. Może to jedzenie, które jedliśmy? Wyglądało jakby szykował się do ataku. Później kołował wysoko wypatrując tłuściutkich gryzoniów. Cała wędrówka do szczytu zajęła nam może trzy godziny. To, co mi się będzie kojarzyć z Figerhorn to zieleń, kwiaty, świstaki i orzeł.
Po powrocie zrobiliśmy sobie pożegnalną kolację. Było miło, ale i troszkę żal, że trzeba wyjeżdżać.
Wczesnym rankiem wyjechaliśmy do Polski, do domów. Kolejny wyjazd w Alpy za nami. Było pięknie. Zdobyliśmy więcej szczytów, niż było w planach, a co najważniejsze udało nam się stanąć na dachu Austrii! Dziękuję Wam!

Łukasz Lasicz

nasi koledzy na szczycie Grossglocknera

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2025. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.