Babia Góra, Zawoja (Beskid Żywiecki) – wycieczka górsko-krajoznawcza pt. „Andrzejki pod Babią” – 24-26 listopada 2017 r.

Jak co roku PTT z Bielska-Białej oddziałową zabawę andrzejkową zorganizował pod północnymi stokami Królowej Beskidów – w Zawoi. Na cały trzydniowy wyjazd zaplanowano wiele atrakcji: prelekcje, zabawę andrzejkową, no i oczywiście wypad w góry, którego zabraknąć nie mogło.
Spotkanie andrzejkowe odbyło się w Chacie pod Kwiatkiem umiejscowionej kilka minut spacerkiem od wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego (BgPN) w Zawoi Markowej. Na ten pamiętny weeekend cały obiekt pozostawał tylko do naszej dyspozycji.
Piątkowy wieczór, czas przyjazdów, minął nam przyjemnie w kameralnym, jeszcze, gronie przy gorącej herbatce i porywających wspomnieniach z górskich wypraw Szymona Barona na Bałkany. Przy tej okazji nie mogło zabraknąć prelekcji o Skandynawii i kiszonym śledziu… Wspomnieniom i rozmowom nie było końca, ale mając w perspektywie pobudkę o wczesnych godzinach porannych i zdobycie najwyższego beskidzkiego szczytu – Babiej Góry (1725 m n.p.m.), trzeba było podjąć tę trudną decyzję i udać się na spoczynek. Nie wszyscy borykali się z takimi dylematami. Część grupy wraz z naszymi najmłodszymi członkami PTT zaplanowała wypad w rejon Mosornego Gronia, gdzie ruszyli na poszukiwanie jednego z najwyższych beskidzkich wodospadów, wodospadu na Mosornym Potoku.
Sobotni, rześki poranek zapowiadał piękny i słoneczny dzień. Ośnieżony szczyt Babiej Góry zaglądał w nasze okna zza drzew i pobliskich dachów, wabiąc obietnicą pięknych widoków. Pomimo wczesnej pory, rozochocona i gotowa na wszelkie warunki (rękawiczki, czapki, szaliki, kije, raczki) załoga punktualnie stawiła się na miejsce zbiórki. Dzień był piękny i w miarę ciepły, jedyne co wzbudzało obawy to dość silny w dolinie wiatr… Nie miało to jednak wpływu na nasze plany, przynajmniej na początku… Do schroniska na Markowych Szczawinach doszliśmy szybko, aczkolwiek zakapturzeni, zielonym szlakiem z Zawoi Markowej.
Linia górnego płaju była jednocześnie granicą śniegu. Do schroniska dochodziło zewsząd wielu turystów, ale na wędrówki w stronę szczytu decydowali się tylko ci bardziej wprawieni i z lepszym sprzętem. Schodzący turyści już od schroniska ostrzegali przed bardzo silnym, porywistym wiatrem na grzbiecie, udokumentowanym na filmikach. Jednak mało kto chciał rezygnować i kierował swoje kroki w górę, żeby przekonać się o sile wiatru na własnej skórze. Podobnie było w naszym przypadku. Nasz Przewodnik Robert Słonka kwestię zdobycia Diablaka pozostawił otwartą, uzależnioną od warunków jakie zastaniemy na grzbiecie. Mocno zmotywowani z raczkami/rakami na butach i szczelnie naciągniętymi na czapki kapturami ruszyliśmy czerwonym szlakiem na przełęcz Brona. Tak jak przypuszczaliśmy, po osiągnięciu grani przekonaliśmy się o rzeczywistej, jak nam się wówczas wydawało…, sile wiatru. Dwie osoby zdecydowały się skierować na zachód w stronę Małej Babiej, natomiast reszta załogi zapięta szczelnie po same uszy twardo podążyła na wschód, w stronę szczytu Babiej Góry.
Silny wiatr, wyciskający łzy z oczu, nie mógł jednak odwrócić naszej uwagi od tego, co nas otaczało. Na przełęczy otworzyła nam się przepiękna panorama 360° z widokiem na Beskidy i Tatry. Z powodu wiatru ciężko było utrzymać aparat/telefon w dłoni, ale nikt nie odmówił sobie zrobienia paru efektownych zdjęć, choć tradycyjna fota z banerem stanowiła wyzwanie…
Smagani wiatrem od południa i południowego-zachodu mozolnie zdobywaliśmy wysokość stromym podejściem. Trudno byłoby narzekać, nawet jeżeli ktoś by próbował, Ba! niektórym z nas znacznie wzrosło poczucie komfortu cieplnego, gdyż mimo podejścia, wiatr przyjemnie chłodził (Krzysiu). Po wyjściu na Kościółki (1606 m n.p.m.) dalsze losy naszej wycieczki ostatecznie się wyjaśniły. Każdy z nas czuł, że tym razem przyroda nie pozwoli nam na osiągniecie celu. Z lekkim żalem, walcząc z popychającym nas na skraj grani wiatrem, bez słów, których i tak nie bylibyśmy w stanie wykrzyczeć, zawróciliśmy w stronę przełęczy Brona. Mimo wszystko ten bardzo, bardzo silny wiatr wyzwolił w nas ogromne pokłady dziecięcej radości Na Bronie spotkaliśmy resztę naszej ekipy, która właśnie zeszła po zdobyciu Małej Babiej i podobno tam nie wiało tak mocno. Trochę, żeby zaspokoić „żądzę” zdobywania szczytów, trochę dla zabawy, a trochę dlatego, że szkoda byłoby wracać tak wcześnie, zmieniliśmy cel naszej wędrówki i poszliśmy na szczyt Małej Babiej. Idąc nieosłoniętym grzbietem, na szczęście po nieco szerszej ścieżce, mocno zapierając się kijami udało nam się osiągnąć cel. Wiatr boczny, porywisty dał się nam mocno we znaki. Miejscami podmuchy były tak mocne, że jedynie obrócenie się plecami i mocne zaparcie kijkami chroniło nas przed niechybnym upadkiem w śnieg. Spychani wiatrem niejednokrotnie szliśmy przymusowymi trawersami wydeptanej ścieżki, brnąc w śniegu po kolana. Na szczęście biały puch amortyzował nagłe, przypadkowe (w zależności od siły i kierunku wiatru) ruchy. W zasadzie nasz marsz przypominał trochę chód zombie z Walking Dead czy Jakuba Wędrowycza po imprezie u Semena, ale udało nam się zdobyć szczyt Małej Babiej, a nawet zejść bez strat w ludziach i sprzęcie. Ten niewątpliwy sukces udokumentowany został zdjęciem, ale tym razem bez banera PTT…
Całą drogę powrotną dyskutowaliśmy przeżywając jeszcze raz emocje z grzbietu, których tam nie byliśmy w stanie ani wyrazić ani usłyszeć. To niesamowite, ile dziecięcej radości wydobył z nas ten niespotykanie silny wiatr. U niektórych objawiła się spontanicznym zjazdem w stylu „na kuferku” ze stromego zejścia. Przyznam, że uznałam to za świetny pomysł i już wyglądałam okazji do podobnego wyczynu (i chyba nie tylko ja…), kiedy Robert głosem przewodnickiego rozsądku zdecydowanie odradził nam podobnych harców. Oczywiście miał rację.
Po dłuższym odpoczynku w przyjemnym cieple i solidnym posiłku w schronisku na Markowych Szczawinach, szybko i bez problemów zeszliśmy zielonym szlakiem do Zawoi Markowej i dalej do naszej chaty. Godzina była wprawdzie młoda, ale spieszyć się było do czego. Na miejsce dotarli bowiem już prawie wszyscy zainteresowani. Po szybkich i sprawnie zorganizowanych przygotowaniach rozpoczęliśmy andrzejkową zabawę. Na stole było mnóstwo przepysznych, domowych wypieków, różnorakich przekąsek i sałatek. Oczywiście nie zabrakło typowych dla tego święta zabaw, jak lanie wosku przez klucz i odczytywanie z cieni, czy wróżby. Wszystko to było możliwe dzięki ogromnemu zaangażowaniu Dzieci i Mam. Także nawet starsi mieli okazję poznać swoją przyszłość. I tak ten długi wieczór minął nam na rozmowach, żartach i zabawie.
Niedzielny poranek, tak różny od sobotniego „wiatrodnia”, przywitał nas zaśnieżonym, cichym (bez wiatru) szarym krajobrazem za oknem. Ta szarość obecna w przyrodzie chyba we wszystkich swoich odcieniach była niesamowita. Podczas śniadania i obowiązkowej kawusi po nadszarpniętej nocy z wielkim zainteresowaniem wysłuchaliśmy prelekcji Roberta Słonki o Wawrzyńcu Szkolniku, osobie szczególnej w historii Zawoi i babiogórskiej turystyki, pierwszym licencjonowanym przewodniku w rejonie Babiej Góry. Po przekazaniu nam wiedzy teoretycznej nasz prelegent zaprosił nas na spacer śladami Wawrzyńca Szkolnika. Aura otaczającego nas krajobrazu była niezwykła. Niski pułap chmur dodatkowo „zamykał” nas w niewielkiej zimowej przestrzeni o wszystkich kolorach szarości. Gdzieniegdzie tylko małe, czerwone owoce ze starej jabłoni czy ciemna zieleń trawy pod rozłożystymi drzewami czy w końcu złoto-ruda barwa nie opadłych jeszcze liści brzozy kontrastowały mocno z zimnymi odcieniami bieli i szarości całej okolicy. Poza mrocznymi, zimowymi widokami na spacerze zobaczyliśmy zabytkowe drewniane chaty w Skansenie im. J. Żaka w Zawoi Markowej oraz trzy stare piwniczki i drewnianą dzwonnice loretańską w Zawoi Czatoży. Po tak przyjemnie spędzonym przedpołudniu przyszedł czas na… jeszcze jedną kawusię oraz pożegnania i powroty.
Mam nadzieję, że te wspólnie spędzone trzy dni dały wszystkim uczestnikom wyjazdu tak wiele radości jak i mnie. Mieliśmy okazję poznać zmienną naturę beskidzkich gór i samej Babiej Góry, która najpierw w piękną, słoneczną pogodę zaskoczyła nas wiatrem świszczącym w uszach i dławiącym oddech w gardle, a potem następnego dnia całkowicie skryła się w ogłuszającej ciszy za ciężką pierzyną śniegowych chmur. Mieliśmy też możliwość pogłębienia naszej wiedzy, podzielenia się doświadczeniami, a przede wszystkim relaksu i wspólnej zabawy. Dla większości była to okazja do spotkania się ze starymi przyjaciółmi, a dla innych do poznania nowych.
Dziękuję wszystkim za ten wspólnie spędzony czas i mam nadzieję, że jeszcze nieraz się zobaczymy.

Martyna Ptaszek
.

przed Chatą pod Kwiatkiem

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2017. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.