Czarnohora, Świdowiec (Ukraina) – wyprawa trekkingowa – 14-20 sierpnia 2018 r.

W tegoroczny plan wakacyjnych wyjazdów z oddziałam bielskim Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego na długi weekend sierpniowy zaplanowano kilkudniowy wypad w Karpaty Ukraińskie. To już drugi nasz wyjazd w góry na Ukrainie. Tym razem w planie było przejście szlakami Czarnohory i Świdowca.
Niezła gratka dla górołazów chcących przemierzyć dawne rubieże II RP. Te części Karpat Wschodnich – Beskidy Wschodnie, zwane Beskidami Połonińskimi zostały spenetrowane i turystycznie udostępnione właśnie przez oddziały Towarzystwa Tatrzańskiego (później PTT): Czarnohorski oraz Stanisławowski, powstałe już w 1877 r. Region ten był więc w kręgu zainteresowań tej polskiej organizacji turystycznej znacznie wcześniej niż nasze Beskidy (O/Babiogórski – 1906 r.). Nie ma się co dziwić: szczyty sięgające nawet powyżej 2000 m n.p.m., łąki i połoniny pełne wypasanych tam owiec, wspaniałe panoramy, lokalni górale – Huculi… krótko mówiąc krajobrazy bardzo podobne do tatrzańskich… choć dziś już niekoniecznie. Na pewno nie ma aż tylu turystów – wyjątek stanowi Howerla (2061 m n.p.m.), najwyższy szczyt Ukrainy, który jest bardzo popularnym celem górskich wycieczek.
Niestety góry te są przygnębiającym obrazem trudnej historii. Okres II wojny światowej był „zabójczy” nie tylko dla samej turystyki, ale również dla całej infrastruktury stworzonej przez oddziały PTT. Schroniska Czarnohory, a nawet Obserwatorium Astronomiczne na Popie Iwanie nie przetrwały lat ciągłych walk, przemarszów wojsk czy przesuwającej się linii frontu. Po wojnie nie było łatwiej w dobie nowej państwowości ukraińskiej. Beskidy Zachodnie, Bieszczady i Tatry wprawdzie przyzwyczaiły nas do rozbudowanej infrastruktury turystycznej, ale nas grupę rozchodzonych turystów prowadzonych przez Marka – Przewodnika, który zna te góry, jak własną kieszeń – nie przestraszy nawet brak szlaku. Marku – dziękujemy, że z nami byłeś.
I tak, grupą ponad 50 osób pod opieką Jana Nogasia – Przewodnika PTT wyjechaliśmy z Bielska w nieco burzowe, wtorkowe popołudnie 14.08 o godz. 16:00. Podjechał po nas vipowski autobus, do którego wsiedliśmy z przyjemnością zastanawiając się, jak kierowcy zareagują na ukraińskie drogi i nasz wygląd po odbytej, górskiej trasie… W Sanoku dołączył do nas przewodnik po górach ukraińskich – Marek Kusiak wraz z koleżanką Małgorzatą, która pomagała ogarnąć mu naszą wesołą załogę. Nie mieliśmy problemów z przekroczeniem granicy w Krościenku – tym razem nikt nie zapomniał paszportu. Kawałek dalej, przy pierwszej stacji benzynowej był kantor i większość z nas wymieniła walutę.

Plan wyjazdu był bardzo atrakcyjny:

  • Dzień I (15.08): Czarnohora i najwyższy szczyt Ukrainy – Howerla (2061 m n.p.m.)
  • Dzień II (16.08): Świdowiec i przejście połoninami Apszyńca
  • Dzień III (17.08): Czrnohora i kolejny dwutysięcznik – Petros (2020 m n.p.m.)
  • Dzień IV (18.08): Świdowiec i nieco niższa, ale z wyrypką – Bliźnica (1788 m n.p.m.)
  • Dzień V (19.08): Jaremcze, czyli restujemy, relaksujemy się przy Prucie i zaopatrujemy się w pamiątki na bazarze huculskim
  • Dzień VI (20.08): a w zasadzie jego 3 pierwsze godziny to ciąg dalszy powrotów

Działo się mnóstwo nowych i wspaniałych rzeczy: chodziliśmy po pięknych górach, mijaliśmy turystów w papuciach. Był upał, deszcz, burze i grad; widzieliśmy dzikie obozowiska zbieraczy jagód, była sprzedawana kawusia i medale na szczycie, znaleźliśmy różowe japonki w borówkach, nieustannie towarzyszył nam dźwięk dzwonków przemieszczających się stad owiec, widzieliśmy po raz pierwszy krowy leśne, mieliśmy off-road gruzawikami, labirynt w kosodrzewinie… i wiele, wiele innych niezwykłości.
.

nasza grupa na Howerli, najwyższym szczycie Ukrainy

.
Trudno by było opisać to wszystko jednej osobie, dlatego zapraszam do relacji Angeliki:

.
Dzień I: Howerla (Czarnohora)

Trasa ok. 15 km: Zaroślak – Howerla – Breskuł – Pożyżewska – haszczem do Zaroślaka

„Rankiem ok. 9:30 dojechaliśmy do miejsca nieco poniżej Zaroślaka, z którego zaczęła się wędrówka po górach Ukrainy. Stan nawierzchni mocno zaskoczył kierowców – była to szeroka droga wysypana kamieniami. Dziękujemy kierowcom, że dowieźli nas tak daleko oszczędzając nam kilkukilometrowej wędrówki.
Po szybkim śniadaniu, ogarnięciu plecaka, grupa około 50 ludzi wyruszyła z parkingu, do miejsca zwanego Zaroślakiem w kierunku najwyższego (2061 m n.p.m.) szczytu Beskidów, znajdującej się w Beskidach Wschodnich, w północno-zachodniej części pasma Czarnohory – Howerli. U wschodniego podnóża góry wypływa źródło Prutu. Cała góra znajduje się w obrębie Karpackiego Parku Narodowego.
Poruszaliśmy się dość sprawnie, przewodnik prowadził grupę bardzo energicznie szlakiem zielonym, przez lasy bukowe i iglaste do piętra łąk subalpejskich. Im wyżej, tym wielogodzinna jazda autokarem dawała o sobie znać – jechaliśmy ponad 17 godzin.
Pogoda była dynamiczna. Słońce przeplatało się z chmurami. Ubieraliśmy i rozbieraliśmy peleryny w trakcie podejścia na szczyt. Po trzech godzinach stromego podejścia dotarliśmy na Howerlę – najwyższy szczyt Ukrainy. Po krótkim odpoczynku, był czas na fotografie indywidualne, jak i grupowe. Słyszana w oddali burza zmusiła nas do dalszej wędrówki w trochę szybszym tempie.
Ze szczytu Hoverli ruszyliśmy czerwonym szlakiem na Breskul (1911 m n.p.m.) i dalej grzbietem na Pożyżewską (1822 m n.p.m.). Z tej góry schodziliśmy już poza szlakiem. Burza deptała nam po piętach, warunki były trudne, miejscami gęsta mgła ograniczała widoczność do kilku metrów, a my szliśmy otwartą przestrzenią czarnohorskich połonin. Marek poprowadził nas wąską ścieżką, w niektórych momentach dość stromą, w rosnącym na zboczach labiryncie kosodrzewiny. Padający deszcz, a nawet grad, spowodował, że zaczęliśmy się ślizgać na mokrych korzeniach i błotnistej dróżce. Jednak nikt się nie skarżył. Nagrodą dla nas był zachwycający widok wyłaniających się zza chmur szczytów i tęcza tworząca się nad nimi.
Zeszliśmy do drogi, która prowadziła do miejsca startu, czyli Zaroślaka. Na koniec krótki odpoczynek, uzupełnienie elektrolitów i czas na ewentualny zakup pamiątek w małych bazarkach.
Jeszcze tylko 1,5 km zejścia do „parkingu”, gdzie czekał na nas autokar. Mokrzy, zmęczeni i ubłoceni z ulgą siedliśmy w wygodnych fotelach, a kierowcy w ekspresowym tempie zawieźli nas do miejsca zakwaterowania w miejscowości Lazeshchyna. Po małym zamieszaniu z rozlokowaniem uczestników w pokojach, każdy ostatecznie znalazł swoje miejsce, potem obiadokolacja i dobranoc! „

W tym miejscu należą się głębokie wyrazy wdzięczności dla naszych kierowców za ich wyrozumiałość. Wyboista, kamienna droga, którą pokonali, żebyśmy nie musieli daleko dreptać to jedno, ale stan w jakim wróciliśmy z przejścia to już inna sprawa. Krótko mówiąc Panowie mieli po nas trochę sprzątania… Ubłocone buty to jedno, ale pamiętajmy, że pupcie też czasem mamy ubrudzone…

.
Dzień II: grzbietem Apszyńca (Świdowiec)

Trasa ok. 19 km: przeł. Okole – Tataruka – Trojaska – Gierisaska – Worożeska – Stih – Drahobrat

Jak śpiewał Ryszard Riedel „w życiu piękne są tylko chwile”. To krótkie zdanie wyrażające jedną z życiowych prawd idealnie opisuje nasz drugi dzień na Ukrainie. Wypoczęci po długiej i przespanej wygodnie nocy, pojedzeni i gotowi do zdobywania kolejnych szczytów zastaliśmy poranek zachmurzony i nieco chłodny. Prognozy nie dawały większych nadziei na poprawę pogody. Tym jednak razem mieliśmy spakowany cały niezbędny oręż na deszcze i chłód: kurtki, peleryny, a nawet parasol, no i oczywiście napoje rozgrzewające.
Przed godz. 9:00 limuzyny podjechały… Gruzawiki zrobiły furorę w naszej grupie. Nie było osoby, która nie byłaby zaskoczona, rozbawiona i podekscytowana czekającą nas przejażdżką. Przed zajazdem stały trzy ciężarówki typu Ził z wysokim, dobrym w teren zawieszeniem, oryginalną szoferką, ale zamiast tradycyjnej rynny do przewozu towarów – część przystosowana do transportu ludzi. Wyglądało to tak, jakby ktoś wyciął część pasażerską z autobusu. Wejście dość wysoko wymagało od nas trochę gimnastyki na prowizorycznej drabince. W środku elegancko: fotele jak ze starych autobusów, na nich kożuszki albo kocyki, kanapa z przodu i z tyłu, i małe, przesuwne okienka u góry. Po serii zdjęć z niezwykłymi pojazdami, wsiedliśmy, policzyli nas i zamknęli nieco wątpliwej wytrzymałości drzwi sobie tylko znanym i sprawdzonym sposobem – skutecznym, bo pomimo naszych wątpliwości nie otworzyły się. Szybko przekonaliśmy się, że gruzawiki to jedynie słuszny środek transportu. Leśna droga, głębokie koleiny, nieustająca mżawka i błoto, błoto, błoto… Wielokrotnie wstrząsani na wybojach, co rusz wybuchaliśmy serią śmiechów dziecięcej radości i byliśmy wdzięczni, że nie musimy tej drogi pokonywać pieszo. Gruzawiki wysadziły nas na przełęczy Okole (1194 m n.p.m.), tonącej w błocie.
Ruszyliśmy w drogę niebieskim szlakiem. Początkowo leśną drogą, klucząc między drzewami, żeby ominąć wielkie kałuże i podmokłe tereny. Szlak wiódł lekko pod górę, szliśmy żwawym tempem, żeby rozgrzać się trochę, gdy nagle, gdzieś w lesie słychać brzęk pasterskiego dzwonka…zatrzymaliśmy się zaciekawieni. Na skarpie, pośród drzew, w gęstym chaszczu przechadzały się krowy, skubiąc coś w ściółce… Leśne krowy! Zaskakujący i zabawny widok. Kawałeczek dalej dało się już słyszeć szczekanie psów pasterskich, które zaskoczone pojawieniem się tylu ludzi przywitały nas głośno i trochę niepewne. Przed naszymi oczami ukazała się rozległa polana z szałasem. Na miejscu można było nabyć krowi ser – panowie 50 hrywien za 1/2 kg, piękne panie po 40… Początkowo na zakup decydowali się co odważniejsi, ale ostatecznie prawie wszyscy dali się namówić przynajmniej na degustację.
Wykupiwszy cały ser z mleka leśnych krów ruszyliśmy ostro pod górę stromą i wąską ścieżką, w końcu zdobywając wysokość. Weszliśmy w pułap gęstych chmur „wiszących” na szczytach i grzbiecie Apszyńca. Na szczycie Tataruki przywitała nas wyłaniająca się z gęstej mgły dorodna krowa. Widoczność na niewielką odległość utrudniała Markowi prowadzenie tak licznej grupy. Szlak był słabo oznakowany. Słaba widoczność i mnóstwo ścieżek, ścieżynek wydeptanych w borowinie przez krowy determinowały uwagę i ostrożność. Natomiast nasz Przewodnik Marek bezbłędnie prowadził nas w tym swoistym mglistym labiryncie. Szliśmy grzbietem, połoniną, zapewne rozległą w deszczu, ale przez mgłę nic nie było widać. Na chwilę przestało padać, więc zatrzymaliśmy się na rozległej polanie na drugie śniadanie, gdy nagle z mgieł, nieco w dole naszym oczom najpierw ukazały się kolorowe kopki, potem ził, aż w końcu ludzie. To było obozowisko zbieraczy borówek, którzy w taką paskudną pogodę nie mieli wiele do roboty i siedzieli w namiotach albo krzątali się obok ziła-kuchni.
Efektownie wykorzystawszy chwilę bez deszczu ruszyliśmy w dalszą drogę sznurem kolorowych peleryn przecinając szarość wszechobecnej mgły. Po drodze na Gierisaskę – najwyższy szczyt na naszej trasie – dolało nam siarczyście. Gdy jedni szukali schronienia pod kolejnym ziłem-kuchnią (który nagle wyrósł z mgły przed naszymi oczami), co poniektórzy mieli parasol. Podejście na szczyt wiodło szeroką, a właściwie kilkoma drogami rozjeżdżonymi przez samochody zbieraczy borówek. Gierisaska, a na jej szczycie samotna tabliczka, kawałek dalej we mgle schowany krzyż. Jednak nawet w takich okolicznościach krajobrazu nie mogło zabraknąć grupowego zdjęcia ze znakowskazem i mgłą…
Po zdobyciu najwyższego w tym dniu szczytu przed nami było już delikatne zejście szerokimi drogami, połoniną, gdzie (mogliśmy tylko wierzyć przewodnikowi na słowo) rozpościerały się piękne widoki. Nasza wytrwałość i pogoda ducha wpłynęła odrobinę na otoczenie. W okolicach trawersu Stiha chmury, co jakiś czas odsłaniały doliny i najbliższe szczyty. Dochodząc do kompleksów narciarskich w Drahobracie mieliśmy już nieco rozleglejsze widoki na Bliźnicę i okoliczne góry, a gdzieś na horyzoncie przez ciężka powłokę chmur przebiło się słońce. Bardzo pozytywny akcent zakończenia górskiej wędrówki, dający nadzieję na lepszą pogodę kolejnego dnia.
Przed nami już tylko ekscytujący powrót gruzawikami. Był lepszy niż ten z rana. Wydawałoby się, że dojazd do wielkiego komleksu narciarskiego, hoteli, pensjonatów i willi powinien być przyzwoity – nic bardziej mylnego. strome zjazdy, ostre zakręty, drewniane mostki, głębokie skarpy, zerwana droga w dolinie rzeki… te atrakcje niektórych przyprawiały o zawrót głowy, ale nie naszego szofera, który niewątpliwie miał z jazdy wielką uciechę.
Trochę zmęczeni, trochę mokrzy, ale cali dotarliśmy do hotelu. Przed podaniem obiadokolacji zdążyliśmy się ogarnąć i czyściutcy zasiedliśmy do stołów. Posiłki były smaczne, ale mogłyby być gramowo nieco większe. Mimo dość długiej trasy, tym razem nie mogliśmy sobie odpuścić wieczornej integracji i rozmów, w końcu z niektórymi trzeba się było poznać, z innymi znów powspominać i poopowiadać. Wszystko jednak miało swój koniec o rozsądnej porze. Przed nami był dzień trzeci, czyli najdłuższa trasa i to z dużym przewyższeniem na Petrosa…

.
Dzień III: Petros (Czarnohora)
Trasa ok. 22 km: Koźmieszczyk – Kopica – Petros – Petrosul – Połonina Szesa – Jasinia

Rano wstaliśmy z nadzieją na lepszą pogodę. Widok za oknem trochę nas rozczarował – było jak dzień wcześniej… Zwinęliśmy więc suszące się od wczoraj kurtki, peleryny i parasol do plecaka, długie spodnie, stuptuty. Po śniadaniu z wielką radością wsiedliśmy po raz kolejny do gruzawików, które tym razem wywieźć nas miały do Koźmieszczyka u podnóża Petrosa (2020 m n.p.m.). Zdecydowanie był to najlepszy i najbardziej wstrząsający przejazd wyjazdu. Błoto i koleiny przestały już robić na nas wrażenie (choć tym razem jeden z gruzawików miał spore problemy w pewnym momencie z pokonaniem podjazdu), ale tym razem doszły podskoki, strome podjazdy i zakręty 360 brane na 2 lub 3 razy na stromym, lesistym zboczu. Minęliśmy po drodze nawet kilku turystów z plecakami, szczerze im współczując długiej drogi. Gruzawiki wywiozły nas naprawdę wysoko, bo prawie na 1400 m. n.p.m. To wystarczyło! Wystarczyło, by znaleźć się ponad morzem chmur zastygłych niczym pierzynka w dolinie. Trudno opisać nasz zachwyt nad dawno niewidzianym błękitem nieba i oślepiającym słońcem. Gdy dojechaliśmy na rozległą polanę z szałasami i owcami trzeba było zredukować odzienie z deszczowego na letnie.
W tak wspaniałych okolicznościach przyrody idzie się zupełnie inaczej. Nogi same prą do góry, oczy nie mogą się napatrzeć na piękno krajobrazu. Lazur nieba, morze chmur w dolinie, wyspy zalesionych kopczyków pobliskich wzniesień, zieleń trawy, woń kwiatów…
Ruszyliśmy przez pastwisko na południe – czerwonym szlakiem. Ścieżka doprowadziła nas do grzbietu. Tam zaczęło się solidne, długie podejście na szczyt Petrosa. Stroma ścieżka kluczyła między wystającymi z hal skałkami, czasami tylko zmuszając nas do gimnastyki. Oznakowań szlaku czerwonego było zaskakująco dużo i widać było, że oznakowanie niedawno malowane. Dodatkowo najlepszą ścieżkę (z pośród wydeptanych wariantów) wyznaczały niskie tyczki z czerwoną chorągiewką pozostałe jeszcze po biegu górskim organizowanym przez znaną markę. Przede wszystkim wyraźnie było widać ścieżkę i cel naszej wędrówki. Można było dreptać swoim tempem bez obaw zgubienia grupy we mgle, robić zdjęcia i podziwiać coraz bardziej odsłaniającą się panoramę na Świdowiec i Bliźnicę, Gorgany, Góry Marmaroskie itd. Na szczycie czekał na nas zapierający dech w piersiach widok – 360 stopni, krzyż, kopczyk i drewniana budowla. Wyjście zajęło nam ok 1,5 godz. Słoneczne okoliczności przyrody sprzyjały sesjom fotograficznym i wypoczynkowi. Co miłe szybko się kończy po ok godzinie ruszyliśmy w dalszą drogę: „No, to już tylko 15 km w dół!” – zakrzyknął ze szczerym śmiechem Marek. Wymarsz opóźnił nam przyjazd turystów terenowych (terenówkami), auta fajne, ale można się było rozczarować wnętrzem.
Dalej już było tylko piękniej. Schodziliśmy rozległą rudawo-złotą połoniną, mijając znudzonego juhasa z psem, który wsparty na kiju spoglądał w dal obserwując rozciągnięte stado owiec. Gdy przechodziliśmy niedaleko z ciekawością spoglądał w naszą stronę zastanawiając się pewnie, co takiego niezwykłego jest w tym brudnym, skołtunionym psie, że wszyscy go tak fotografują…
Za połoniną na krótko weszliśmy w las, gdzie znów spotkaliśmy leśne krowy. Był to znak, że w pobliżu znajdują się szałasy. Podążając już niebieskim szlakiem na Jasinię zeszliśmy na rozległe łąki wypasowe, gdzie sami zrobiliśmy krótki popas. Dalej już szeroką polną drogą pełną licznych koleinowych kałuż. Szliśmy wzdłuż drewnianych ogrodzeń, czasem naprędce naprawianych, starych chałup i pól pełnych stogów siana. Rustykalny, swojski widok pod nieubłaganymi promieniami słońca, za którymi jeszcze rano tęskniliśmy. Niebieski szlak jeszcze długo prowadził grzbietem niewysokich, zagospodarowanych wzniesień. Dopiero kawałek za cmentarzem i pomnikiem radzieckim skręcił w lewo prowadząc w dół do centrum Jasinii. Odcinek ten pokonaliśmy dość szybko. Nie tylko motywowani obiecanym na dole czasem wolnym na złociste napoje. W zasadzie w oddali gdzieś za nami, na wschodzi i zachodzie słyszeliśmy burze, które zaczęły nas doganiać. Ściana deszczu nieubłaganie stąpała nam po piętach, ale udało nam się przed ostatecznym oberwaniem chmury znaleźć odpowiednie schronienie w centrum.
Jasinia to prawie 8 tys. miejscowość, co ciekawe z dużym odsetkiem Węgrów. Leży nad Czarną Cisą i stanowi świetne miejsce wypadowe w Pasma Czarnohory i Świdowca. Miejscowość górska, ale o charakterze miasteczkowym. Przeczekawszy ulewę pod parasolami zrobiliśmy jeszcze niezbędne zakupy w warzywniaku po drodze, jedni skuszeni przez dorodne arbuzy, inni z konieczności zaopatrzyli się w kapustę idealną do okładów na spuchnięte i obolałe kolana. W Jasinii, gdzie normalnie prowadzi całkiem przyzwoita droga asfaltowa czekał na nas nasz autobus. Kierowcy na zewnątrz obserwowali wsiadających, po ostatniej wpadce kilku umorusanych błotem osób. Tym razem obyło się bez spektakularnych błotnych poślizgów, więc nikt nie został „zbesztany”.
Pomimo długiej, ponad 20 km trasy wieczorem zasiedliśmy po obiadokolacji jeszcze przy wspólnie połączonych stołach maszkiecąc wisienki, orzeszki i próbując lokalnych wyrobów. Po mile spędzonym wieczorze kładliśmy się spać z nadzieją na równie piękną pogodę.

.
Dzień IV: Bliźnica (Świdowiec)
Trasa ok. 15 km: Drahobrat – Jezioro Ivor – Bliźnica – Połonina Braiwka – Kwasy

To, co „zabija” opowieść to monotonia. Oddaję więc ponownie głos Angelice:
„W czwartym dniu wycieczki, po śniadaniu, zebraliśmy się przed hotelem. Pogoda średnio się zapowiadała. Zachmurzenie duże, mgły rozciągające się na wzgórzach i delikatne, chłodne powiewy wiatru. Oczekiwaliśmy na gruzawiki, które miały nas podwieźć do Drohobratu. Jest to najwyżej położony ośrodek narciarski na Ukrainie (od 1350 m do 1700 m n.p.m). Po paru minutach wsiadaliśmy do Gaz-66. Jak w drugi dzień wyprawy, tak i w trzeci dzień, atrakcyjna jazda leśnymi drogami. Kamienie, błoto, kłody drewna, wzniesienia i zakręty dało się odczuć siedząc w naczepie ciężarówki. Frajda niesamowita.
Po wjechaniu pod stację narciarką, ruszyliśmy szlakiem czerwonym w kierunku najwyższego szczytu Świdowca – Bliźnica o wys. 1883 m n.p.m., w Beskidach Połonińskich na Zakarpaciu. Znów poruszając się dość energicznie za naszym przewodnikiem. Słońce na tej wysokości było nad mgłami unoszącymi się w poniżej położonych wioskach, miasteczkach. Morze mgieł, a z nich wyrastające góry, wzniesienia – nie obyło się bez postoju na robienie pamiątkowych zdjęć. Wędrując dalej zmieniliśmy trochę trasę, nie wchodziliśmy na szczyt Żandarma (1763 m n.p.m.), kierowaliśmy się na jeziorka położone u stóp Bliźnicy i Żandarma – poł. Gremczeska. Gdy dotarliśmy nad nie, krótki odpoczynek, dwóch kolegów zdążyło wziąć kąpiel, czas na zdjęcia z banerem Polskiego Towarzystwa Tatrzańskiego. Dalszą drogę na szczyt Bliźnicy pokonywaliśmy spokojnie, każdy uśmiechnięty i zadowolony z przepięknej pogody. Wspinając się coraz wyżej odsłaniały się pasma gór Czarnohory. W oddali srebrzyły się Gorgany i Chołmiak stojący samotnie.
Wejście na szczyt Bliźnicy nie należało do trudnych, ale podejście na tą charakterystyczną szpicę, było strome. Będąc na szczycie można było przy tak pięknej aurze zobaczyć Karpaty Marmaroskie znajdujące się na południu. Od zachodu pasmo Świdowca graniczy z Połoniną Krasna, od północnego zachodu z masywem Busztułu od północy natomiast z Połoniną Czarną w Gorganach a od wschodu z Czarnohorą. Nie mogło też zabraknąć pamiątkowego zdjęcia z banerem. Na szczycie tajemniczo uśmiechał się też do nas niebiesko-szary but trekingowy przywiązany przez pechowego posiadacza do podstaw ułamanej metalowej konstrukcji. Wysłużony towarzysz górskich wędrówek pozostał w górach Ukrainy będąc zapewne jeszcze długo intrygującą zagadką dla zdobywców Bliźnicy: „Jak ona zeszła? W jednym bucie?”.
Zejście grzbietem Połoniny Braiwka do miejscowości Kwasy było długie, łagodne i przede wszystkim bogate w przepiękne panoramy.”
Nasza wyprawa po górach Ukrainy zakończyła się pożegnaniem przy muzyce lokalnej, huculskiej kapeli, która przez 4 godziny wykonywała regionalne utwory. Strunowe cymbały, guzikówka, mini sekcja rytmiczna i niesamowita jednoosobowa sekcja dęta. Zespół grał z taką niesamowitą energią i klasą, że zaskoczył sceptyków. Tańczyliśmy i bawiliśmy się rewelacyjnie. Nawet kontuzje przestały być przeszkodą w udziale w zabawie. W wąskiej grupie obserwatorek i tancerek wytypowałyśmy „króla balu” – najlepszego tancerza imprezy! Myślę, że reszta Pań zagłosowałaby na tego kandydata. Stasiu – you are our NUMBER 1!

.
Dzień V
Jaremcze – kaskady na Prucie, bazar huculski

Ostatni dzień naszego pobytu na Ukrainie był przeznaczony na spacer i zakupy w malowniczej miejscowości Jaremcze zw. Perłą Karpat. Niegdyś kurort sławny jak Zakopane i Krynica, dziś w mojej ocenie troszkę zaniedbane. Po przyjeździe od razu udaliśmy się w stronę jednej z największych atrakcji – wodospadów na rzece Prut. Jednak, żeby się tam dostać musieliśmy przedrzeć się przez wąską uliczkę targową, gdzie rozłożone po obu stronach bazary, co rusz odwracały naszą uwagę niezwykłymi kolorami i haftami huculskich strojów, zapachami kosmetyków i herbat ziołowych, błyszczącymi intensywnymi kolorami owocowych nalewek. W Jaremczu mieliśmy ponad 2 godziny na zakup pamiątek, pochodzenie po bazarze i miasteczku no i oczywiście na posiłek. O godz. 13:30 byliśmy gotowi do podróży powrotnej. Na granicy jeszcze zakupy w sklepach bezcłowych i Polska…
Tym razem nie obyło się bez kontroli losowo wybranych bagaży i artykułów akcyzowych. Jednak pomimo tak dużej ilości osób wszystko przebiegło sprawnie i w miłej, uprzejmej atmosferze. Obawialiśmy się, że nie uda nam się dotrzeć planowo do Bielska-Białej na godz. 2:00… – niektórzy w poniedziałek szli już do pracy… Sami kierowcy mieli duże wątpliwości, ale udało się! Po drodze w Sanoku pożegnaliśmy naszych przewodników, Małgosię i Marka oraz tych szczęśliwców, którzy postanowili kontynuować górskie wojaże…
Wyjazd można podsumować jednym słowem: rewelacyjny!

Dziękuję Jankowi Nogasiowi za trud organizacji tego kilkudniowego wyjazdu na Ukrainę. Była to naprawdę wyjątkowa oferta! Dziękuję Małgosi i Markowi, naszym Przewodnikom po Czarnohorze i Świdowcu za to, że nawet w ciężkich warunkach pogodowych czuliśmy się bezpiecznie. Szczególne wyrazy wdzięczności kieruję do naszych kierowców za bezpieczną jazdę i wyrozumiałość. Wspaniale spędzony aktywnie czas, piękne góry, doborowe towarzystwo. Dziękuję wszystkim uczestnikom za wspaniałą atmosferę, punktualność i dzielne maszerowanie w różnych, czasem naprawdę trudnych, warunkach. Wszystkim skarżącym się na ból stawów osobom życzę szybkiego wyleczenia dolegliwości i serdecznie polecam okłady z tłuczonej kapusty Szczególne podziękowania dla „starych” znajomych, z którymi miałam okazję się znów spotkać na wspólnym wyjeździe w góry. Graża, dziękujemy za wspaniałe foto z tras i maszkiety.
Dzięki wszystkim i do zobaczenia!

Martyna Ptaszek, Angelika Węgrzyn

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2018. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.