Karpaty Wschodnie (Ukraina) – wyprawa trekkingowa – 29 maja – 3 czerwca 2018 r.

Dwóch członków Oddziału PTT w Bielsku-Białej wraz z dwójką znajomych wybrało się w Karpaty Ukraińskie by zmierzyć się ze szczytami wchodzącymi w skład Korony Beskidów Ukraińskich. Poniżej publikujemy relację z tego wyjazdu:

Minął rok od ostatniej naszej wyprawy na Ukrainę. Nadszedł oczekiwany dzień wyjazdu. Celem było dokończenie brakujących szczytów z „Korony Beskidów Ukraińskich”.
Wreszcie wyjazd. Przekroczenie granicy zajęło nam około 15 minut, czym byliśmy zaskoczeni. Kierunek: Wołowiec. Przed samym Wołowcem powitali nas policjanci z drogówki, uprzejmie informując, że nie stosowaliśmy się do znaków drogowych, co kosztuje oficjalnie 1000 hrywien. Po negocjacjach na szczeblu „międzypaństwowym” zeszliśmy do sumy 500 hrywien, czym obie strony były zadowolone. Pożegnaliśmy sympatycznych panów uzbrojonych po zęby i ruszyliśmy dalej do wioseczki, gdzie znajduje się początek szlaku na Rivną.
Sam szlak jest oznakowany, widoki cudne, pogoda dopisuje, choć temperatura stale rośnie i wreszcie jest szczyt. Ulga – jeden już mamy, napięcie rośnie. Schodzimy i wracamy w kierunku Wołowca bacznie obserwując znaki drogowe.
Meldujemy się w hotelu Werchowyna. Zajmujemy pokój czteroosobowy z wszystkimi wygodami – dostajemy nawet lodówkę. Po rozpoznaniu terenu szukamy jakiegoś „przewoźnika” i tu z pomocą Pani, która nas przyjmowała znajdujemy gagatka o imieniu Iwan. Typowy Iwan o wyglądzie człowieka, który musiał niejeden „samogon” zaliczyć. Osobnik ten był właścicielem auta Zyguli 1500 – prawdziwego rarytasu myśli technicznej dawnego ZSRR, ale już z klimatyzacją. Klimatyzacja działała na takiej zasadzie, że wszystkimi możliwymi szczelinami zasysał powietrze podczas jazdy. Tym oto osobliwym pojazdem z minionej epoki, ściśnięci jak sardynki w puszce, jechaliśmy ponad 70 km w jedną stronę.
Po dotarciu do wioseczki Kołczowa cofnęliśmy się w lata 60 ubiegłego wieku, na co nasz Iwan skomentował, że Wołowiec to Europa. Atakujemy Syhlanski, szlak prowadzi nawet miedzy domami i o dziwo trzeba nawet furtkę otworzyć by iść dalej. Widoki cudo, pogoda nam dopisuje, mijamy jakąś stację, chyba metereologiczną, w oddali wieża z gazociągu. Krajobrazy są przecudne, jest i kolejny szczyt. Krótki pobyt, fotki, posiłek i wracamy, ale już innym szlakiem. I tu zaczyna się walka z silami natury, mianowicie wbijamy się w krzaki zarastające szlak, połamane drzewa. Klnąc ile wlezie udaje się nam opuścić feralne miejsce. Czekając na naszego ananasa znajdujemy sklep, w którym próbujemy miejscowego napoju bogów oraz kwasu chlebowego. Tak minął drugi dzień.
Pełni optymizmu następnego dnia ruszamy na podbój Pikuja. Przechodząc przez wioseczkę natykamy się na słupki dawnej granicy polsko-czechosłowackiej, które o dziwo są zadbane. Podchodzimy pod szczyt połoninką. Zdobyty Pikuj. Robimy fotki, a Wiesław jak zwykle w roli kucharza robi kawę. Spotykamy trójkę Polaków, którzy na rowerach przemierzają połoniny.Wracamy do Wołowca. Adrenalina rośnie. Pogoda coś się zaczyna załamywać. Podejmujemy decyzję, że ostatni szczyt choćby lało musimy zaliczyć.
Kolejnego dnia słychać w oddali nadchodzącą burzę. Pełni obaw ruszamy, idąc przez dolinę – nad nami burza. Nie poddajemy się. Ostatni szczyt musi być nasz. Im wyżej wchodzimy, burza przechodzi obok. Ulga. Chyba się nam uda. Przechodzimy obok stacji meteo, wokół nas raz słońce, raz ciężkie chmury, a w oddali Stij. Idziemy szczytami coraz bliżej celu. I wreszcie jest ostatni… Stij. Zaliczamy upragniony ostatni etap. I tu nas zaskakuje Wiesław wyciągając szampana, bowiem jako jedyny ma pełne zaliczenie „Wielkiej Korony Beskidów”. Są gratulacje, fotki, baner. Mamy zamkniętą listę szczytów z „Korony Beskidów Ukraińskich”. Jest radość, że się udało, że jesteśmy zgranym zespołem, że wracamy cali i zdrowi. Podbudowani na duchu wracamy do Wołowca.
W niedzielę rano opuszczamy senne miasteczko, przekraczamy granicę kierując się na Wołosate, by jeszcze zdobyć Tarnicę.
Czas na refleksje. Każdy ze szczytów jest inny, inne są też wioski. Sam Wołowiec to maleńkie miasteczko, spokojne i ciche – dwie cerkwie, linia kolejowa, miła atmosfera. W hotelu czysto, smaczne posiłki. Brano nas za Czechów. Po pierwszej wojnie należało do Czechosłowacji. Stan dróg dobry.
Pozostały nam w pamięci połoniny, wioski, przyroda. Na pewno jeszcze będziemy zdobywać inne szczyty Ukrainy lub pójdziemy dalej w Karpaty…

Andrzej Koczur
.

na szczycie Pikuja w Bieszczadach Wschodnich

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2018. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.