Lackowa (Beskid Niski), Tarnica (Bieszczady) – wycieczka górska – 15-17 września 2017 r.

Realizując projekt „Korona Gór Polski” wybraliśmy się na trzydniową wycieczkę w Beskid Niski i Bieszczady.
Nasza podróż rozpoczęła się w piątek 15 września o godzinie 5:45. Wraz z przewodnikami i opiekunami pojechaliśmy zdobywać pierwszy szczyt – Lackową. Trasa nie była łatwa, ponieważ podejście było bardzo strome. Na szczęście udało nam się wdrapać na górę. Dumni z siebie zrobiliśmy sobie zdjęcia grupowe, jak i szkolne. Schodzenie było o wiele cięższe od wspinaczki, towarzyszyła nam przy nim adrenalina. Następnie zmęczeni wróciliśmy do naszego busa oraz udaliśmy się do Bacówki PTTK w Cisnej. Zaznajomiliśmy się z nowymi pokojami i poszliśmy na obiadokolację. Wyczerpani całym dniem zasnęliśmy.
Drugiego dnia obudził nas budzik. Po śniadaniu, spakowani udaliśmy się zdobywać Tarnicę. Niepodziewanie towarzyszyła nam piękna pogoda. Trasa była długa, lecz ciekawa. Nasza podróż zaczęła się gęstym lasem. Po dwóch godzinach przyjemnego marszu wyszliśmy na szerokie polany – połoniny. Przez następne półtorej godziny podziwialiśmy przepiękne widoki zmierzając na szczyt. Gdy dotarliśmy do celu zaparło nam dech w piersiach. Jak na dłoni mogliśmy zobaczyć granice Ukrainy, Słowacji i Polski. Widoku jaki widzieliśmy nie przedstawi żadne zdjęcie. Dużo czasu spędziliśmy ciesząc się z naszej wytrwałości. Następnie zmierzaliśmy kolejnymi szczytami do końca naszej trasy. Wszyscy zmęczeni lecz radośni udaliśmy się do naszego schroniska. Zjedliśmy pyszną obiadokolacje i odświeżeni poszliśmy spać.
Trzeciego dnia połowa naszej grupy poszła do kościoła w Cisnej. W naszych planach znajdowało się obejrzenie Jeziora Solińskiego. jednak warunki pogodowe nie pozwoliły nam na to. Rozpoczęliśmy powrót do Bielska-Białej. Dojechaliśmy autobusem na parking szkolny o 16:30 w niedzielę. Wycieczka była bardzo fascynująca a widoki, które zobaczyliśmy zostaną w naszej pamięci.

Małgorzata Kosiec i Monika Fuczik (SP27 Bielsko-Biała)
.

Wszyscy w napięciu wpatrywali się w ograniczony horyzont. Wiatr bezlitośnie chłostał po twarzach, skrytych do maksimum w kapturach. Każda para oczu z wyczekiwaniem mrużyła się w oczekiwaniu. Po głowach chodziła tylko jedna myśl.
Spóźnienie.
(No, i może jeszcze rozmyślania nad zajęciem miejsc, uwagi na temat chusteczek, komputerów stacjonarnych i różowych liści).
Nerwowo postukujące o podłoże grube podeszwy budowały napięcie, już od dawna sięgające zenitu. Spojrzenia niekiedy ukradkiem kierowane były na tarcze zegarków (lub wyświetlacze telefonów). Nikt nie śmiał rozluźnić się już od kilku minut, kiedy to ujawniło się czasowe opóźnienie, a cierpliwość została wystawiona na męczącą próbę; nastąpiło to dopiero, gdy zza rogu wyłonił się powoli czerwony pojazd, niczym w zwolnionym tempie w groteskowym filmie komediowym, wyświetlanym na ekranach kin.
Dłonie sięgnęły migiem po uchwyty bagaży. I, co tu ukrywać, zaczął się z lekka chaos. W rytm słodkich uśmiechów i barbarzyńskich przepychanek, składających się na pierwszą bitwę tej oto wojny o przetrwanie, w końcu każdy zajął miejsce, niekoniecznie dogodne dla siebie, ale miejsce.
W tym momencie nastawał czas podjęcia życiowej decyzji: jak najlepiej zagospodarować pozostały, długi czas? Słuchawki zajęły swoje miejsca, głowy opadły na fotele lub szyby, oczy zamknęły się całkowicie lub połowicznie, w takim wypadku wypatrując kolejnych wirtualnych przeszkód wyimaginowanego życia na szklanym ekranie, a głosy albo całkowicie zamierały, albo rozlegały się, dokładając tym samym mocy powszechnie panującemu hałasowi. Przewodnik uraczył uczestników opowieściami i faktami, których i tak większość nie zapamiętała, ale ważne były chęci.
Po jakże produktywnych, ciągnących się bezdusznie godzinach, rozległa się upragniona bardziej, mniej lub w ogóle komenda, według której za niedługo mieliśmy osiągnąć cel nużącej podróży (oczywiście, ta właściwa miała się dopiero rozpocząć). Łomot wielu ciężkich butów kolejno po sobie opadających na ziemię niczym w żołnierskim oddziale rozległ się po okolicy, niewątpliwie wzbudzając podejrzenia i trwogę tamtejszej ludności (której nie mieliśmy okazji poznać i o ile tam była). Trudno też ukryć fakt, że od razu dało się usłyszeć odgłosy towarzyszące konsumpcji pokarmu, chociażby szelest papierków.
Na samym początku wyprawy niełatwo było nie usłyszeć narzekań zgromadzonej podczas tejże wyprawy ludzkości, ale im dalej, tym bardziej stawało się to możliwe, pomijając zepchnięty na margines fakt, iż potem powróciły ze zdwojoną siłą, krótko i zwięźle bombardując złaknionych niezapomnianych przygód podróżników. Rozmowy trwale towarzyszyły optymistycznej i pozytywnej grupce; gdy gdzieś cichły, pojawiały się w zaciekle w innym miejscu. Przewodnik nie zapomniał nas uraczyć wieloma wiadomościami, z których pojedyncze ostały się gdzieś w zakamarkach głów i skryły się, zanim zostały skierowane do wylotu drugim uchem.
Szczyt, który u początku ekspedycji wydawał się jedynie odległym marzeniem, snem niemożnym do spełnienia, został koniec końców osiągnięty, a tryumfalne uśmiechy wykwitły na wielu twarzach. Ta wyższość jednak szybciutko została wymazana niczym gumką do mazania jednego z pierwszaków: okazało się, że istnieje niepisany warunek wycieczek w góry – cel nie jest u szczytu, a w miejscu zejścia. Po wielu próbach sprostaniu kapryśnemu terenowi, niebywale odważne i wytrzymałe (wcale nie od czasu do czasu zipiące) jednostki gatunku homo sapiens zlokalizowały łapczywym wzrokiem czerwony środek transportu.
Nikt jeszcze wtedy nie zdawał sobie sprawy, że prawdziwe piekło i posmak wojny dopiero przed nimi… Usatysfakcjonowane i dumne z siebie osobniki po wysiadce z busa chwyciły bagaże, nieświadome zagrożeń czyhających tuż tuż. Pewne siebie, minimalnie okazujące oznaki zmęczenia kroki kierowały się w stronę schroniska. Telefony były zapewne bardziej wymęczone niż ludzie, ledwo zipały. Oczekiwanie na klucze do pokoi i jednoczesny domniemany ratunek przeczekały w spokoju. Szczęk kluczy dobiegł do uszu wszystkich, gorączkowe szarpanie klamki również odegrało swoją rolę w następnym wydarzeniu – otworzeniu drzwi. Zaraz jednak z każdego pokoju wyłonili się nowi lokatorzy, a każdy już wiedział, co się święci. Obie strony podpisały chwilowy bezgłośny rozejm, by podzielić się informacjami, z których szybko wynikło bieganie po przedpokoju. Kolejna niepisana zbiórka była potwierdzeniem okropnej, lecz prawdziwej hipotezy – telefony były zmuszone do haniebnej śmierci i nie wiadomo jak długiego oczekiwania na odrodzenie.
Kontakty nie działały.
Koniec końców znaleziono dwie możliwości ożywienia elektronicznych serduszek – źródła życiodajnego dla nich prądu w łazience oraz toalecie, plus kilka takowych na stołówce, gdzie wojna musiała przybrać o wiele większą skalę, gdyż tam do bitew dochodziło też gimnazjum. To była zupełnie inna kwestia zupełnie innych sojuszy. Roztropni ludzie powyłączali telefony, lub przynajmniej ich nie używali, ale ci mniej konsekwentni beztrosko nie wahali się wyrywać brutalnie życia ze swoich szklanych towarzyszy. (Nadmienić trzeba nadużywanie funkcji Bluetooth dla słuchania muzyki przez głośnik).
Po długim spoglądaniu w gwiazdy i zabawach na świeżym powietrzu, spowitych notabene ciemnością, udało się ułożyć do snu z minimalną liczbą ofiar (biedne urządzenia elektroniczne niewątpliwie się do nich zaliczały). No i się zaczęło, rzecz jasna. Wiele sfer chaosu nakładało się na siebie, razem stworzywszy wielki nieporządek, ale cóż począć. Kilka rozrywek różnych gier, gadanina, masa szeptów, ciemność, wariactwo to podstawowy pakiet każdej wycieczki, choć niektórym w jakiś bliżej nieokreślony sposób udało się uciec od tego koszmaru na jawie i usnąć wcześniej. Poranek był w miarę zwięzły i na temat, w porównaniu do tego, co dziać się miało potem.
Roześmiana historia o przełęczy zwanej Siodłem wydawała się zupełnie niewinna, ale katorga dopiero miała się zacząć. Lekki spacerek i kilka przerw nie były w stanie przygotować nikogo na widok, który ukazał się nieskalanym dotychczas niczym takim, przynajmniej w większości oczom.
Schody.
I to nie byle jakie schody, ale masa schodów, dużo schodów, lawina schodów, wielkie schody. Pierwsze kilka kroków udało się przebyć w wesołej atmosferze, jednakowoż milczenie w błyskawicznym tempie zmuszone zostało do nawiedzenia pierwszych rzędów. Narzekać już raczej nikt z tamtych turystów na szkolne schody nie będzie, ale nic nie jest pewne. Kiedy uzyskaliśmy rzekomy cel swej nieprzejednanej wędrówki, okazało się, iż był to tylko piękny pozór. Mimo późniejszego zadowolenia widokami i samym sobą, każdy z nas doświadczył zapewne chwilowego załamania, usłyszawszy, po ilu oczywiście schodach trzeba będzie wejść, zejść i ponownie wejść. Ze szczytowego punktu widzenia warto było podjąć te apodyktyczne próby, lecz sprostanie im ze spodu przełęczy (co jak co, ale to Siodło było dość diabelskie) wydawało się nieprawdopodobne. Kiedy już osiągnęliśmy kolejny szczyt, po dłuższej przerwie na Tarnicy, schodzenie nie było takie trudne i w sumie zadowalające. Na dole, czekając na resztę grupy, udało się zahaczyć o sklepy, skąd wiele osób wyniosło pamiątki lub po prostu jedzenie, jednak nie odwlekło to zupełnie opadnięcia na fotele naszego środka lokomocji.
Wieczór też nie minął w zły sposób, jeśliby nie liczyć oddziaływania na nastroje dość niedorzecznej plotki o odcięciu prądu. W ramach rekompensaty za racjonowanie dostępu do kontaktów w poprzedni dzień, część dziewczęca naszej szkoły uczestnicząca w wycieczce przygarnęła większość czasu przy możliwym rehabilitowaniu sprzętów elektronicznych.
Nazajutrz grupę zmierzającą do kościoła przywitał deszcz, ale nikt nie przyznał się do bycia z cukru, co nie zmieniło faktu, iż pogoda zniweczyła plany na ostatni dzień. Rekreacyjne wyjście nad Solinę zostało uniemożliwione, przez co uczestnicy po prostu siedzieli w busie, zmierzającym nieubłaganie w stronę Kóz. Nie zmieniło to jednakowoż faktu, iż przystanek rzeczywiście był i został ochoczo powitany.
Grupa nie odmówiła możliwości przegryzki z McDonalda.
Tak oto, najedzeni i bardzo szczęśliwi, gdy deszcz bębnił w dach, zawitaliśmy w Kozach, żegnając się z bardzo optymistyczną wycieczką w Bieszczady.

Marta Jurczak (SK PTT „Groniczki”, SP1 Kozy)
.

nasza grupa na Tarnicy

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2017. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.