Monte Rosa (Alpy Pennińskie, Włochy) – wyprawa trekkingowa – 17-23 sierpnia 2015 r.

Czterech członków i sympatyków Oddziału PTT w Bielsku-Białej oraz Klubu Turystyki Wysokogórskiej PTTK w Bielsku-Białej zorganizowało w połowie sierpnia br. wyjazd w masyw Monte Rosa w Alpach Pennińskich oraz na dokładkę na ferraty Dolomitów. Poniżej prezentujemy relacje z tego wyjazdu przygotowaną przez naszego kolegę:

Monte Rosa to najpotężniejszy masyw górski w Alpach, znajduje się tutaj aż kilkanaście szczytów o wysokości ponad 4-tysiące metrów, co sprawia, że powierzchniowo przekracza nawet pobliski Mont Blanc. Położona na granicy włosko-szwajcarskiej Monte Rosa zaliczana jest do Alp Pennińskich, a najwyższym jej szczytem jest Dufourspitze (4634 m n.p.m.).
Kiedy określiliśmy nasz cel wakacyjnego wyjazdu mapy, przewodniki i albumy Monte Rosy były najczęściej przeglądane, a grupka ostatecznie ustaliła się na cztery osobniki płci męskiej: Krzysztof, Leszek, Bogdan i Robert. Dokonaliśmy stosownej rezerwacji w Refugio Gnifetti, czyli naszej górskiej bazy i sprawdzaliśmy pogodę w kilku serwisach internetowych. Prognozy były dobre, więc zgodnie z ustaleniami 17 sierpnia wyruszyliśmy w stronę miejscowości Gressoney leżącej we włoskim regionie Dolina Aosty. Jechaliśmy przez Słowację kierując się na Bratysławę, następnie wjechaliśmy na teren Austrii i północnych Włoszech. Szybko uciekały kilometry i gdyby nie mały „incydent pneumatyczny” prawdopodobnie w ciągu jednego dnia pokonalibyśmy trasę.
Dzięki przymusowemu postojowi mogliśmy poznać piękną miejscowość Ivrea pamiętającej czasy Imperium Rzymskiego, oraz spróbować swoich sił w rozmówkach „polsko-włosko-migowych” z akcentem na te ostatnie i zapamiętać słowo „gumisti” najczęściej wypowiadane przez właściciela serwisu Giulio Pintona. Po nocy spędzonej w Ivrea ruszyliśmy w stronę Valle de Gressoney, oraz niezwykle malowniczo położonemu przysiółkowi Gressoney Staffal u stóp Monte Rosy. Górska droga prowadziła nas wzdłuż rzeki Lys utworzonej przez potoki spływające z lodowców, a urocze kamienne domostwa, kościoły i zabytkowe budowle tworzyły niesamowicie piękny klimat.
Po znalezieniu hotelu poszliśmy na spacer w górę Doliny Gressoney, dzięki czemu mogliśmy nacieszyć się rozległymi widokami i poczuć klimat alpejskiej wsi. Rdzennymi mieszkańcami Regionu Aosta są Walserowie, germański lud zamieszkujący te okolice od XIII wieku, posiadający własny język, charakterystyczne budownictwo, stroje, muzykę, taniec i zwyczaje. I choć dzisiaj Dolina Aosty i Dolina Gressoney przede wszystkim kojarzy się z wspinaczką, rekreacją, oraz sportami zimowymi warto pamiętać o tym, że mieszkają tutaj górale, którzy dbają o swoją tożsamość i pamiętają o swoich walserowskich korzeniach.
Następnego dnia rozpoczęliśmy właściwą wspinaczkę w masyw Monte Rosy. Wyjechaliśmy trzema kolejkami górskimi do podnórza Punta Indren i stamtąd we mgle ruszyliśmy w stronę Schroniska Gnifetti. Wydeptana ścieżka prowadziła początkowo południowym jęzorem lodowca Gh. Di Indren, a następnie skalną ścianą ubezpieczoną linami i drewnianymi balami. Po mniej więcej dwóch godzinach znaleźliśmy się powyżej perci i dostrzegliśmy wybudowane na potężnej skale na wysokości 3647 m n.p.m. Schronisko Gnifetti. Pogoda robiła się coraz ładniejsza, pokazało się granatowe nieba, więc w dobrych humorach pokonaliśmy ostatni odcinek śnieżnego szlaku i zabukowaliśmy się w schroniskowym pokoju.
Gnifetti to spora chata wysokogórska, mogąca pomieścić 250 turystów, ale co najważniejsze świetnie zorganizowana. Bez problemu można dogadać się z obsługą, zamówić podawane o stałych porach jedzenie i otrzymać potrzebne informacje. Wieczorem przy herbacie i piwie spotykają się ludzie kochający góry, a najczęściej słyszy się język włoski, niemiecki i polski.
Bajkowy zachód słońca nad Alpami, a po paru godzinach równie wspaniały spektakl, gdy słońce spoza morza mgieł zabarwiło na czerwono szczyty. Można by tak godzinami podziwiać cuda natury, ale tego dnia celem było zdobycie czterotysięcznika, więc po kalorycznym śniadaniu zwarci i gotowi omówiliśmy plan marszruty. Już wcześniej postanowiliśmy wejść na Piramidę Vincenta (4.215 m n.p.m.), górę której nazwa pochodzi od pierwszego zdobywcy Johana Nikolasa Vincenta (5.08.1819 r.) i ewentualnie, gdy pogoda pozwoli, „pograsować po Monte Rosie” jak wyraził się Leszek. Założyliśmy raki, powiązaliśmy się liną, weszliśmy na lodowiec Gh. Di Garstelet i wyraźną ścieżką pomiędzy szczelinami skierowaliśmy się w górę, w stronę naszego celu. Dookoła nas zespoły podążały w różnych kierunkach w zależności od planu dnia: część szła w kierunku Ludwigshohe (4342 m n.p.m.), inni na Lyskamm’a (4527 m n.p.m.), lub do najwyżej położonego schroniska w Europie (Refugio Margherita) na szczycie Signalkuppe (4554 m n.p.m.).
Pogoda była idealna, temperatura oscylowała lekko poniżej zera stopni, na niebie nie było żadnej chmurki, jednak to co odczuwało się najmocniej to niezwykle silne promieniowanie słoneczne – gdyby nie parę warstw filtrów, ostre jak laser słońce mogłoby spalić twarz i uszkodzić nieosłonięte oczy. Człapaliśmy równym tempem przez lodowiec podziwiając okoliczne szczyty, a po około dwóch godzinach doszliśmy do miejsca, gdzie należało odbić stromo w prawo. Ostatnie kilkaset metrów pokonaliśmy w coraz mocniej odczuwalnym wietrze. Na szczyt Piramidy Vincenta (4215 m n.p.m.) dotarliśmy po około trzech godzinach marszu, jednak porywisty wiatr pozwolił tylko na parę zdjęć i krótkie cieszenie się rozległym widokiem. Dostrzegliśmy wśród alpejskich szczytów między innymi Mont Blanc, Matterhorn i czterotysięczniki Monte Rosy.
Szybko zeszliśmy ze szczytu góry i jako, że mieliśmy jeszcze zapas czasu postanowiliśmy zdobyć jeszcze jeden czterotysięcznik, czyli pobliski Balmenhorn (4167 m n.p.m.). Podeszliśmy potężnym polem śnieżnym pod kulminacje góry, która jest kilkunastometrowa ściana skalna. Można ją pokonać za pomocą metalowych klamer wbitych w skałę, jednak z tego miejsca, gdzie my doszliśmy, trzeba było przejść przez szczelinę w lodowcu, a następnie wspiąć się po niemal pionowej oblodzonej ścianie. Pokonaliśmy ostrożnie ten odcinek i już za chwilę mogliśmy zrobić sobie wspólne zdjęcie w pobliżu schronu turystycznego i pod najwyżej w Europie postawioną prawie 4-metrową figurą „Christo delle Vette”. Stanęła w tym miejscu z inicjatywy partyzanta Alfredo Bai, który bezpiecznie przeżył wojnę i z wdzięczności w 1955 roku ufundował posąg Chrystusa. Ważącą niemal tonę statuę w 2007 roku przewieziono za pomocą helikoptera ze Schroniska Mantova i umieszczono na szczycie Balmenhorna.
Po paru minutach ostrożnie zeszliśmy ze szczytu i skierowaliśmy się w stronę Schroniska Gnifetti. Mieliśmy wrażenie, że wracamy inną drogę, gdyż szczeliny lodowca na skutek słonecznego ciepła otworzyły się, co wymogło na nas szczególną ostrożność. Mniej więcej o 15-tej po południu byliśmy w schronisku, a wieczór upłynął na planowaniu kolejnych dni.
Ustaliliśmy, że po zejściu z Monte Rosy pojedziemy w – jak wielu twierdzi – „najpiękniejsze góry świata”, czyli w Dolomity. Następnego dnia zeszliśmy do kolejki linowej, którą zjechaliśmy na Punta dei Salati, jednak kolejny odcinek pokonaliśmy pieszo z powodu awarii gondoli. Dzięki temu mogliśmy dłużej pobyć w masywie Monte Rosy i podziwiać ogromną dolinę otoczoną potężnymi szczytami zagospodarowaną na potrzeby narciarzy. Potem znowu kolejka i po 15 minutach znaleźliśmy się w Gressoney.
Szybkie pakowanie do samochodu i bez zwłoki wystartowaliśmy w stronę wschodnich Dolomitów. Niezwykle piękna droga górska (chyba najładniejsza w okolicach Bolzano i Trento) szybko mijała i wieczorem byliśmy w pobliżu miejsca, skąd zamierzaliśmy ruszyć na  szlak. Zatrzymaliśmy się we wsi Welsberg w hoteliku „Seehof” (polecamy!) położonym nad pięknym jeziorem otoczonym górami – widok jak z alpejskich pocztówek, aż nierealny, brakowało tylko jelenia na rykowisku do tego landszaftu.
Następnego dnia ruszyliśmy do miejscowości Misurina nad pięknym (!) jeziorem otoczonym strzelistymi turniami Dolomitów. Wyjechaliśmy kolejką na wysokość 2115 m n.p.m., gdzie znajduje się Rifugio Col de Varda i ruszyliśmy na trasę numer 117 w masywie C.Ciadin di Misurina. Widoki zapierające dech w piersiach, trasy od trekkingowych po ekstremalnie trudne „via ferraty”, krajobraz jakby żywcem przeniesiony z „Władcy Pierścieni” to wszystko odnajdziemy w Dolomitach, które w 2009 roku zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Podążając fragmentem trasy Sentiero Bonacossa wspięliśmy się na przełęcz Forc de Misurina i tam założyliśmy uprzęże. Droga w niektórych miejscach była ubezpieczona stalowymi linami, oraz trzeba było wspinać się po metalowych drabinach, jednak całość nie była trudna i spokojnie można ją polecić wszystkim, którzy zaczynają swoją przygodę ze wspinaczką. Najwyższym miejscem na naszej trasie była przełęcz Forc di Diavolo (2480 m n.p.m.) pod szczytem Diavolo (2598 m n.p.m.), na który prowadziła niemal ponad 200-metrowa pionowa ściana. My spokojnie doszliśmy do schroniska Fonda Savio, gdzie uwieczniliśmy na zdjęciu naszą czwórkę z banerkami.
Potem zeszliśmy w dół do Misuriny widokową ścieżką, napawając się widokami potężnych dolomickich szczytów. Jeszcze tylko spacer po stolicy tego regionu, czyli po Cortinie d’Aampezzo, gdzie wśród hoteli i sklepów obsługujących tłumy turystów natrafiliśmy na pomnik Angelo Dibona, „simbolo delle Guido Ampezzzane”, czyli wspinacza będącego symbolem przewodników górskich w Dolomitach. Taki nasz tatrzański Klemens Bachleda, albo babiogórski Wawrzyniec Szkolnik.
A potem wróciliśmy do hoteliku nad alpejskim jeziorem, wznieśliśmy toast za udana wyprawę i następnego dnia ruszyliśmy do Polski, w myślach układając kolejne plany górskich wędrówek.

Robert
.

uczestnicy wyprawy przy schronisku …

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2015. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.