Połonina Borżawa, Gorgany Zachodnie (Ukraina) – wycieczka górska – 20-23 czerwca 2019 r.

Po raz drugi w tym roku w dniach od 20 do 23 czerwca 2019 r., członkowie i sympatycy Oddziału PTT w Bielsku-Białej wybrali się wspólnie na Ukrainę, zaledwie miesiąc po ostatnim wyjeździe,
aby przeżyć nową przygodę, tym razem wędrując przez Połoninę Borżawską należącą
do Beskidów Połonińskich w łańcuchu Zewnętrznych Karpat Wschodnich oraz przez Gorgany Zachodnie w łańcuchu Karpat, które są składową Beskidów Wschodnich (Lesistych), będąc ich najdzikszą częścią.
Wędrówka została podzielona na cztery dni. Pierwszego dnia kierowaliśmy się w kierunku Wielkiego Wierchu (1598 m). Drugiego dnia podziwialiśmy uroki Negrowca (1709 m). Trzeciego dnia zdobywaliśmy nasz szczyt z Korony Beskidów Ukraińskich, Stij (1681 m). Czwartego dnia wylewaliśmy siódme poty podchodząc pod Strimbę (1719 m) i z uniesionym czołem jak rasowi himalaiści kończąc te podejście 130 metrów przed szczytem, ale o tym później.
Aby tradycji stało się zadość spotykamy się wszyscy na bielskim parkingu i razem z naszym przewodnikiem Janem Nogasiem, na czele ponad 30-osobowej grupy zaczynamy naszą przygodę ruszając w drogę o godz. 20.00. Po krótkim postoju na trasie w celu rozprostowania kości i po zabraniu po drodze naszych przewodników po Ukrainie, Marka Kusiaka i Wojciecha Pająka, podróż do granicy
z równie sympatycznym kierowcą mija nam w miarę szybko. Pomimo rozpoczynającego się długiego weekendu, o którym przypomniałem sobie w pociągu w drodze do Bielska (tłoczno i duszno), nasza odprawa paszportowa na granicy przebiegła bardzo szybko i sprawnie. Bez kolejki za sznurem innych autokarów i bez zbędnych problemów. Domniemam, że to za sprawą uroku osobistego przewodnika Marka, co chyba miało wpływ na łagodne potraktowanie nas przez funkcjonariuszkę służby granicznej.
Tuż za granicą można było dokonać wymiany waluty w „mobilnym kantorze”, w osobie pana z dość pokaźną gotówką hrywien w ręku. Po wszystkich czynnościach formalno-prawno-walutowych można było pogrążyć się we śnie i oddać w ręce boga Hypnosa. Warunki ku temu były świetnie, bo nasz mały autokar przypominał w środku ciemną grotę, w której mieszkał mitologiczny Hypnos.

DZIEŃ PIERWSZY: WIELKI WIERCH (1598 m)

Słoneczko pracowało już pełną parą, gdy dojechaliśmy do Przełęczy nad Podobowcem, skąd po krótkim słowie wstępu przewodnika Marka, rozpoczęliśmy podejście w kierunku Wielkiego Wierchu (1598 m). Tym razem korzystaliśmy z mapy o nazwie „Borzhva”. Na niej nakreślone były niebieskie znaki, którymi dzisiaj mieliśmy podążać do celu. Podchodząc ścieżką wśród zielonych traw i wysokich drzew pojawiały się pierwsze krople potu na naszych czołach. Brak wiatru i skwar były odczuwalne przez wszystkich z nas jednakowo. W drodze do szczytu zatrzymaliśmy się przy drzewie, które dało nam trochę cienia, a ławeczka okazała się miłym akcentem tego postoju. Troszkę wyżej stał znak informujący, że do Wielkiego Wierchu pozostało 3,5 km marszu w czasie 1,5 h, a do szczytu Rjapecka (1210 m) 0,5 km marszu w czasie 0,5 h. A może by go zdobyć? Za zgodą przewodnika ten szczyt padł naszym łupem, ponieważ znajdował się, cytuję: „na naszej drodze troszkę w lewo kilka metrów”. Wróciwszy już
na właściwy kierunek, idąc połoniną w kierunku naszego celu, po prawej stronie mieliśmy piękne widoki na wieś Wołowiec, a po lewej stronie troszkę za plecami można było wypatrzeć wieś Pilipiec, obecnie z licznymi atrakcjami turystycznymi. Kiedy dochodziliśmy do szczytu góra przywitała nas chmurami.
Na szczycie przewodnik Marek rysując kijkiem na ziemi czytelnie wytłumaczył nam, gdzie jesteśmy i jakie mamy stąd widoki, ponieważ chmury nie odpuszczały. Ponadto na wierzchołku dowiedzieliśmy się, że jest on punktem triangulacyjnym, inaczej szczytem zwornikowym trzech rozchodzących się grzbietów w Borżawie. W kierunku południowo-wschodnim Mała Hymba (1416 m), Hymba (1491 m), Magura Żyde (1517 m), Topas (1548 m), w kierunku południowo-zachodnim Stij (1677 m), a w kierunku północno-zachodnim Płaj (1323 m), a dalej za nim Temnatyk (1344 m). Po odpoczynku nie pozostało nam nic innego jak tylko zrobić sobie grupowe zdjęcie i dalej w drogę na mniejszy szczyt Płaj (1323 m). Schodząc z Wielkiego Wierchu słońce przedzierało się za chmur, a słaby wiatr lekko falował zielonymi trawami połoniny. Teraz szliśmy za czerwonymi znakami, a chmury odsłaniały coraz to ciekawsze widoki. W zielonym morzu traw doszliśmy do szczytu. Na górze Płaj (1323 m) ujrzeliśmy przekaźniki radiowo-telewizyjne oraz pomnik poświęcony Wjaczesławowi Czornowiłowi, który pracował tam jako obserwator meteorologiczny pod koniec lat sześćdziesiątych. Na szczycie mogliśmy podziwiać
w kierunku południowo-wschodnim Wielki Wierch, troszkę z lewej strony w tej samej linii połoniny szczytu Rjapecka, a daleko w kierunku północno-zachodnim po prawej stronie Pikuja, a po lewej szczyt Temnatyka i gdzieś daleko Połoninę Równą. Ponieważ znowu zrobiło się gorąco, po krótkim popasie udaliśmy się w drogę powrotną, która dla wielu z nas okazała się drogą krzyżową z ostrym kamienistym zejściem do miejsca naszego zakwaterowania we wsi Hukliwe. Wchodząc do wsi podziwialiśmy obrazy jak z bajki, na tle lekko snujących się białych chmur na błękitnym niebie i zielono-złotych pagórków, ręcznie usypane snopki siana tworzyły niesamowite wizualne wrażenie. Widok u nas w kraju nie spotykany. Idąc dalej piękną wiejską drogą zwiedziliśmy cerkiew, która była w remoncie i mocno zmęczeni doszliśmy do hotelu. Tam kolacja prysznic i zasłużony odpoczynek. Późnym wieczorem będąc już w hotelu przychodzi burza i deszcz, ale równie szybko odchodzi w innym kierunku. Taki minął nam dzień pierwszy.

DZIEŃ DRUGI: NEGROWIEC (1709 m)

Poranek przywitał nas pełnym słońcem. Na śniadanie zjedliśmy obiad (kaszę gryczaną z masłem
i mięsem oraz kanapki) i pełni energii ruszyliśmy ku nowej przygodzie. Prognozy pogody wskazywały, że dzisiaj ma być burzowo i deszczowo. No trudno… Póki co było bardzo ciepło i pogodnie. Nasz rajdowy kierowca dzielnie omijając dziury w drogach dowiózł nas cało do wsi Synevir leżącej nad rzeką Tereblją, skąd mieliśmy rozpocząć podchodzenie na Negrowiec (1709 m). Szlak turystyczny koloru czerwonego informował, że do Negrowca mamy 9 km w 3 h. No to w drogę. Początkowo podejście było bardzo łagodne i prowadziło górską drogą cały czas do góry. Można powiedzieć, że mieliśmy bardzo długi spokojny spacer wśród wysokich drzew jodły, buku i świerku. Nabierając stopniowo wysokości odczuwalna była coraz większa duchota. Kiedy wyszliśmy już z linii lasu na otwarty teren aby chwilkę odpocząć po drzewem w cieniu, zaatakowały nas stada komarów i muszek, z którymi każdy z nas dzielnie walczył. Z tego miejsca zostało nam kilka kroków i tak znaleźliśmy się na Połoninie Piszkoni, która należy do Parku Narodowego Synevir. Z połoniny można było zobaczyć olbrzymi masyw Strimby (1719 m). Czerwony szlak wskazywał, że do Negrowca mamy jeszcze 4 km w 1,5 h. Długim grzbietem Piszkoni szliśmy dalej w kierunku Małej Gropy (1000 m), Jasenoveca (1628 m) i Wielkiej Gropy (1667 m), podziwiając okoliczne doliny i nieliczne wioski. Przed nami wyłaniały się tylko niezliczone górskie pasma. A że widoczność była dobra podziwialiśmy je zatrzymując się co jakiś czas żeby robić zdjęcia.
I tak weszliśmy na Wielką Gropę (1667 m), gdzie po krótkim odpoczynku i szybkiej sesji zdjęciowej udaliśmy się do naszego celu Negrowca. Wato tu wspomnieć, że nad nami wisiały przez chwilę czarne chmury, które wydawały się być na wyciągnięcie ręki. Na szczęcie wiatr je szybko przegonił i popłynęły sobie gdzieś dalej. Zbliżając się do szczytu nasza ścieżka zmieniła się w kamienistą dróżkę co jest charakterystyczne dla tej części Gorganów. Rozległe rumowiska skalne i kosówka to tutaj normalny widok, zupełnie innych niż w pozostałej części Gorganów. W końcu osiągnęliśmy nasz cel Negrowiec (1709 m). Ach co to była za radość. Każdy z nas nie mógł się nadziwić nad pięknem przyrody. Dookoła same górskie pasma i nic więcej. Nawet trudno było się skupić gdzie i jaki wierzchołek się znajduje.
Tak tu było pięknie… Tu na wierzchołku zrobiliśmy sobie dłuższy odpoczynek i popas, po czym grupowe zdjęcie i… nagle przewodnik Wojtek mówi, że ta góra po prawej stronie Horb (poza planem) czeka na odważnych śmiałków mających jeszcze zapasy energii w sobie… Najpierw zdecydowanie niczym sprinterzy na bieżni ruszyła grupa zakręconych wariatów jak po wystrzale pistoletu. Po czym hop siup i cała grupa znalazła się na przeciwległym potężnym masywie Horba. Przewodnik Marek zaniemówił w związku z naszą determinacją. I tak każdy z nas cieszył się z kolejnego miłego akcentu tego dnia. Na szczycie podziwialiśmy piękny pozłacany krzyż, który z pewnością przyciąga niejedno wyładowanie atmosferyczne. Schodząc szczęśliwi z otrzymanej niespodzianki, po drodze mijamy jeszcze Barwiniok (1461 m) i tak powoli wschodząc z linię lasu schodzimy do wsi Kołoczawa. Po drodze przewodnik Marek pokazuje nam świerk, który ma niesamowitą średnicę obwodu. To po prostu gigant. Baobab wśród świerków. Piękne majestatyczne drzewo rośnie sobie spokojnie obok naszego szlaku. Idąc dalej widzimy sielankowy obrazek. Na tle majestatycznych gór i spokojnych dolinek pasie się malutki źrebaczek ze swoją mamą z fikuśnym czerwonym pomponem. Obrazek jak z pocztówki. Zbliżając się już do wsi po lewej stronie widzieliśmy nasz niedzielny cel kamienistą Strimbę (1719 m). Będąc we wsi uzupełniamy płyny i dopiero wtedy zaczyna grzmieć i podać deszcz. Ale mamy szczęście. Naszym szybkim autobusikiem udajemy się do hotelu. Obiad i prysznic, a później wspólna integracja i wymyślnie śmiesznych zwierzaków z kotłujących się chmur kończy nasz dzień drugi.

DZIEŃ TRZECI: STIJ (1681 m)

Wstajemy lekko zdumieni, że słoneczka nie ma. Po śniadaniu-obiedzie, na którym dostaliśmy m.in. gotowany makaron i pieczoną nóżkę z kurczaka, ruszamy do miejscowości turystycznej Pilipiec, leżącej w Połoninie Borżawy. Wysiadając z autobusu, krążą nad nami nieciekawe chmury. Nasz przewodnik Marek słowem wstępu mówi, że dzisiaj przewidywana pogoda to burze i deszcz po godz. 13:00. Dlatego szybkim tempem udajemy się w kierunku naszej małej atrakcji turystycznej, czyli dolnej stacji kolejki krzesełkowej, którą wjeżdżamy na górną stację, w celu zaoszczędzenia czasu. Stan krzesełek był mocno leciwy, jak i cały wyciąg. Taki wjazd na Czantorię 30 lat temu… Następne w strasznej duchocie i ostro do góry idziemy za niebieskimi znakami, a następnie odbijamy w prawo i trawersujemy zbocze Gimby kierując się na Stij. Gęste chmury wiszą nad nami, ale nas to nie rusza. Po trawersie dochodzimy do punktu, w którym czytamy, że jesteśmy blisko Gimby i mamy już wysokość 1420 m. Co jakiś czas dane nam jest podziwiać urocze dolinki po obu stronach masywu, ale chmury nie dają za wygraną. Podążając dalej za czerwonymi znakami dochodzimy do Małej Gimby (1430 m), gdzie przewodnik Wojtek żartuje, że jakby nie było, Gimba jest zdobyta, co z tego, że mała. Żwawo idziemy dalej, bo każdy z nas ma w pamięci informację o burzy i deszczu, których nigdzie na horyzoncie nie widać. Na naszej trasie mijamy sympatyczną grupę wycieczkowiczów, chyba z Rzeszowa, która tą samą trasą co nasza wybierała się na Wielki Wierch, który widzieliśmy po naszej prawej stronie. Mijając wierzchołek Krivi Puti (1378 m) czytamy, że z tego miejsca do Pilipca jest 5 km i 1,5 h, a do Wodospadu Szypit 3 km i 1 h. My jednak idziemy dalej, chociaż w planie mamy również ten wodospad. Długi trawers pod górę i nasze myśli krążące wokół tego, gdzie teraz Wszyscy jesteśmy i jakie cuda natury oglądamy, przerywają ciche pomruki burzy, która jednak gdzieś tam krąży, daleko nad odległymi górskimi pasami. Dochodzimy do punktu informacyjnego, gdzie czytamy, że na Stij pozostało nam 3 km w czasie 1,15 h. Niestety po drodze przewodnik Marek informuje całą grupę, że pobyt na szczycie będzie bardzo szybki z uwagi na szybko zbliżającą się burzę. W obawie o nasze bezpieczeństwo na szczycie mamy zrobić tylko grupowe zdjęcie i szybko schodzimy w bezpieczne miejsce. Podchodząc pod Stij (1681 m) zdyscyplinowana grupa dokonała szybkiego ataku szczytowego, robiąc grupowe zdjęcie i po chwili ponownie schodziliśmy tym samy szlakiem w dół. Złowieszcze pomruki burzy były coraz częstsze i mało przyjemne. Dochodząc szybkim tempem do słupka, gdzie znaki zielone kierowały do Wodospadu Szepit, niebo pociemniało,
a z czarnych chmur bóg Jowisz jeszcze z menzurki puszczał w naszym kierunku pierwsze krople deszczu. Podziwiam naszą grupę za szybką i profesjonalną przebiórkę, bo niejedna modelka na backstage mogłaby się od nas tego nauczyć. Później było już mniej przyjemnie. Jowisz rzucał gromy po okolicznych połoninach i szczytach, a my w strugach deszczu uciekaliśmy jak najszybciej w dół, byle dalej od tego niebezpiecznego zjawiska. Przemoczeni do suchej nitki dotarliśmy do wodospadu, a Jowisz zrobił sobie chyba cygaryt pauza (w śląskiej gwarze to przerwa na papierosa), co wykorzystaliśmy na zobaczenie wodospadu i zakupy w okolicznych drewnianych budkach. Później naszym malutkim autokarem wracamy do hotelu. Na miejscu tradycyjnie obiadek, prysznic i po krótkiej integracji na hotelowym ogródku, zasłużony odpoczynek. Taki minął nam dzień trzeci.

DZIEŃ CZWARTY: STRIMBA (1719 m)

O poranku wyglądamy przez okno w pokoju i witamy się ze słoneczkiem. Idziemy zjeść śniadanio-obiad, tym razem najprawdopodobniej omlet z jajka i białego sera i ruszmy do naszego ostatniego celu – Strimby (1719 m). Nasze zmęczenie trzema intensywnymi dniami daje się we znaki, ale w kość dopiero dostaniemy, o czym mieliśmy się później przekonać. Wracamy znowu w Gorgany i naszą wędrówkę zaczniemy we wsi Kołoczawa. W czasie drogi przewodnik Marek opowiadał o wsi, do której jedziemy i o jej historii. Znajduje się tam kilka muzeów. Muzeum Linii Arpada, gdzie można zobaczyć militarną część historii, czyli linię obronną mającą chronić byłe Królestwo Węgier przed atakiem Armii Czerwonej, muzeum kolejki wąskotorowej, muzeum pisarza czeskiego Ivana Olbrachta lub skansen „Stara wieś”, w którym można zobaczyć np. chaty z początku XX wieku. Poznaliśmy też krótką historię zbójnika Szuhaja, który tu zbójował. Jego historię życia opisał w swojej książce pt. „Mikoła Szuhaj, zbójnik”, właśnie pisarz Ivan Olbracht, którą wydał w 1933 r. Pisarz osobiście nie poznał Szuhaja, ale cenne materiały o jego „karierze” pozyskał od żony, córki i naocznych świadków różnych wydarzeń. Powieść Olbrachta stała się klasyką czeskiej literatury. Tyle krótkiej i ciekawej historii Kołoczawy. Wysiadając z autokaru i oglądając stromo nachylone wzgórza, chyba nikt z nas nie przypuszczał, że za kilka minut będziemy tam walczyć resztkami sił, żeby jak najszybciej zejść z otwartego nasłonecznionego terenu i dojść do lasu, gdzie będzie czekał na nas choćby cień drzew. Ah te marzenia… Podejście okazało się najtrudniejsze ze wszystkich trzech dni. Kolorowe i pachnące kwiaty łąki mogliśmy wąchać i podziwiać zupełnie z bliska z uwagi na nachylenie tego stoku. Krótkim odpoczynkiem dla nas okazało się spotkanie z uśmiechniętą ukraińską rodziną, która również wędrowała na Strimbę. Dziewczyny w czasie drogi plotły duże wianki na głowę z polnych kwiatów i chętnie robiły sobie z nami zdjęcia w tych wiankach. Młody chłopak poczęstował nas pysznymi wiśniami i po chwili znowu szliśmy po górę. Kiedy doszliśmy do lasu chyba ze wszystkich z nas odeszły resztki sił. Niesamowity skwar, brak wiatru i odrobiny powietrza był nie do wytrzymania. Na szczęście nie było owadów, bo w tym miejscu nikt nie miał wątpliwości, że naszym głównym materiałem, z którego jesteśmy zbudowani to woda, a końca drogi nie było widać. Kiedy wyszliśmy ponad górną granicę lasu, dopiero wtedy lekki wiaterek dodał nam wszystkim otuchy. Nasza leśna ścieżka wśród wysokich drzew zmieniła się w rumowisko kamieni. Kiedy doszliśmy do przełęczy, gdzie dalej szlak skręcał w lewo na Strimbę, nastąpiła długo wyczekiwana przerwa. Chmury lekko ciemniały, ale nam to nie przeszkadzało. Ciekawostką było malutkie jeziorko/kałuża tuż na przełęczy pomiędzy dwoma nachylonymi stokami. Do szczytu jeszcze tylko kilka metrów. Ah co z ulga. Kiedy tak odpoczywaliśmy delektując się obrazami które nas otaczały, nasi przewodnicy zwołali nas na polankę poniżej przełęczy. Niestety sprawdził się czarny scenariusz tej wyprawy. Dzisiaj na Strimbę nie wejdziemy… Pogarszające się warunki atmosferyczne, które obserwowaliśmy z przełęczy powoli kierowały się w naszą stronę, a nad Strimbą zawisła gęsta chmura z której palcem wskazującym „NIE, NIE” machał do nas Jowisz. Po krótkich debatach iść, nie iść, niski pomruk burzy znad Strimby przesądził o naszym losie. Nasza wspinaczka zakończyła się 130 m przed szczytem. Przewodnik Marek jednoznacznie poinformował nas, że bezpieczeństwo w górach jest najważniejsze. Wszyscy bez wyjątku podporządkowaliśmy się tej decyzji i z uniesionym czołem jak prawdziwi himalaiści zaczęliśmy schodzenie tą samą drogą do Kołoczawy. Przy zejściu burza nas nie goniła i padał tylko lekki deszczyk, który był prawdziwą ulgą tego dnia. Szlak w drodze powrotnej zrobił się błotnisty i kilkoro z nas zaliczyło kontrolowane zjazdy. W Kołoczawie przy autobusie chwilę odpoczęliśmy i udaliśmy się w drogę powrotną do Polski. Po drodze zjedliśmy obiad i koło północy w dobrych humorach minęliśmy granicę. Do Bielska dojechaliśmy prawie nad ranem. Zaspani ale z uśmiechami na twarzy pożegnaliśmy się i rozjechaliśmy do domów.
Suma przewyższeń podczas wyjazdu to 3993 metry, a przeszliśmy łącznie 73,2 km.

Przemek Waga
.

nasza grupa w Gorganach na szczycie Negrowca

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2019. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.