Slættaratindur (Wyspy Owcze, Dania) – wyprawa trekkingowa – 8-11 czerwca 2023 r.

Dwóch naszych kolegów: Szymon Baron, prezes Oddziału PTT w Bielsku-Białej i Wojciech Szypuła, którego gościliśmy w naszym lokalu z kilkoma prelekcjami, wybrało się w długi weekend czerwowy na Wyspy Owcze z zamiarem wejścia na najwyższy szczyt europejskiej części Danii, zaliczany do Korony Europy. Poniżej prezentujemy relację z tego wyjazdu:

Po wspólnym wyjeździe z Wojtkiem na Azory w roku 2017, dopiero po sześciu latach udało nam się wybrać na szczyt zaliczany do Korony Europy i ponownie był to szczyt położony na wyspie, znajdującej się na środku Oceanu Atlantyckiego. W dniach 8-11 czerwca 2023 r. udaliśmy się na wulkaniczny archipelag Wysp Owczych.
Wylatywaliśmy z Krakowa, by w Kopenhadze przesiąść się na fareską linię lotniczą Atlantic Airways. Gdy zbliżaliśmy się do Wysp Owczych, siedząca przy oknie samolotu Farerka o imieniu Jórun zaproponowała nam swoje miejsce, byśmy mogli zobaczyć w jak cudownych okolicznościach przyrody, mając po obu stronach ściany fiordu Sørvágsfjørður, odbywa się lądowanie. Podobno tylko miejscowi piloci są na tyle odważni, by lądować w Vágar.
Ponieważ dolecieliśmy pod wieczór, odebraliśmy wcześniej zamówiony samochód i ruszyliśmy w stronę wyspy Eysturoy, na której znajduje się 66 gór, w tym nasz główny cel – Slættaratindur (882 m n.p.m.), najwyższy szczyt zarówno tej wyspy, całych Wysp Owczych, jak i europejskiej części Danii.
To co przykuło naszą uwagę to całkowity brak dziko rosnących drzew, piękne i majestatyczne ściany fiordów, pnące się wysoko od poziomu wody oraz brak owiec… No i długie tunele łączące wyspy, za przejazd którymi, niestety, trzeba zapłacić.
Pierwszą noc spędziliśmy w samochodzie, na parkingu przy początku szlaku na Slættaratindura. Nie były to szczególnie komfortowe warunki, więc i nie spaliśmy zbyt długo. O 5 rano siedzieliśmy przy stoliku pałaszując szybkie śniadanie, a niespełna pół godziny później wędrowaliśmy już wyraźną, nie oznaczoną w żaden sposób ścieżką. Wejście na ten szczyt nie jest ani długie, ani trudne technicznie… po warunkiem, że mocno nie wieje. My trafiliśmy z pogodą i dość ostro zaczęliśmy piąć się w górę. Szybko nabieraliśmy wysokości, bo i podejście było strome. Mniej więcej w połowie trasy szlak się nieco wypłaszcza, więc i wędrówka stała się przyjemniejsza. W końcu dotarliśmy w okolice skalistego szczytu – piękne widoki, nieco prostej wspinaczki i… zaskoczenie – na wierzchołku całkiem spore plateau. Zupełnie, jakby ktoś odciął nożem wierzchołek góry.
Slættaratindur to już 39 szczyt z Korony Europy – jestem szczęśliwy, że dałem radę!
Wracając na parking podziwialiśmy chmury „przepływające” nad okolicznymi górach, a także spotkaliśmy pięcioosobową grupę wychodzących w górę turystów. Jakże mogłoby być inaczej – byli to nasi rodacy, choć z Londynu.
Zwiedzanie Wysp Owczych rozpoczęliśmy od niewielkiej, liczącej zaledwie 30 mieszkańców miejscowości Gjógv. Naturalny port położony w wąskiej, wysokiej zatoce, punkty widokowe u podnóża klifów, przepływający strumień Dalá oraz ryby suszone na wolnym powietrze sprawiły, że nabraliśmy ochoty na dalsze zwiedzanie. Mieliśmy też okazję zobaczyć Slættaratindura od drugiej strony.
Następnie udaliśmy się do Klaksvík, drugiego co do wielkości miasta w archipelagu Wysp Owczych, aby obejrzeć panoramę ze szczytu Gásafelli (461 m). Niestety, remont drogi i brak możliwości dojazdu do zaplanowanego parkingu sprawił, że porzuciliśmy ten plan i skoncentrowaliśmy się na zwiedzeniu miasta. Obejrzeliśmy centrum byliśmy pod miejscową szkołą, biblioteką i kościołem. Zahaczyliśmy też o centrum informacji turystycznej oraz najstarszy na Wyspach Owczych browar Föroya Bjór. Miłą niespodzianką było spotkanie Jórun z wnuczką w pobliżu portu. Wypatrzyła nas z pewnej odległości i zawołała.
W międzyczasie wyszło słońce, więc postanowiliśmy wrócić w pobliże Slættaratindura, by zrobić zdjęcia góry w zupełnie innych barwach, a przy okazji odwiedzić zaplanowany wcześniej punkt widokowy oraz naturalne jezioro Eiðisvatn, które od 1987 roku zasila elektrownię wodną Eiðisverkið. Tam też wypatrzyliśmy ostrygojady zwyczajne z charakterystycznym długim czerwonym dziobem.
Wieczór spędziliśmy w Sandavágur spacerując wśród domów z trawiastymi dachami i oglądając ciekawe graffiti. W pobliżu kościoła zatrzymaliśmy się, zwracając uwagę na ciekawe nagrobki ozdobione motywem ptaków oraz pomnik pasterza, który ukradł mitycznej olbrzymce odzienie. Nie mogliśmy sobie też odmówić wejścia na plażę z charakterystycznym, szarym piaskiem.
Na nocleg udaliśmy się do hostelu Giljanes, w którym przywitał nas przesympatyczny gospodarz, Christian. Ten położony na uboczu obiekt posiada w bardzo atrakcyjnej cenie wszystko, co turysta potrzebuje – dostęp do dużej świetlicy, trzy w pełni wyposażone kuchnie, pozwalające na przygotowanie własnego posiłku, pralki i suszarki, dostęp do wifi i inne udogodnienia. Prawdziwy raj dla niskobudżetowych turystów. Szczerze polecam!
W sobotę wybraliśmy się do Vestmanny, gdzie wcześniej wykupiliśmy rejs statki wzdłuż klifów. Wcześniej zatrzymaliśmy się powyżej miasta podziwiając zachwycający krajobraz oraz liczne hodowle łososia atlantyckiego. Ponieważ do rejsu mieliśmy jeszcze nieco czasu, podjechaliśmy do punktu widokowego w pobliżu najstarszej części osady, Á Deild.
W końcu przyszedł czas na rejs. Oprócz nas turyści z różnych państwa, także Polacy, przez 1,5 godziny mieli okazję delektować się widokiem wyspy Streymoy od strony oceanu. Nasza łódź wpływa w przybrzeżne szczeliny i przepływała pod łukami skalnymi. Byliśmy zauroczeni tą potęgą natury. Wyobraziliśmy sobie też wikingów, którzy jako pierwsi dotarli w tej strony i na przywitanie obejrzeli potężne, ponad stumetrowe, nieprzystępne ściany skalne – widok ten sprawiał niesamowite wrażenie…
Tego dnia postanowiliśmy także odwiedzić, położone na drugim krańcu wyspy, Thorshavn (Tórshavn), którego zwiedzanie odradzali nam Polacy spotkani pod Slættaratindurem. Zwiedzanie zaczęliśmy od niewielkiego fortu Skansin położonego w pobliżu portu, po czym skierowaliśmy się w stronę starówki. Strome schody, drewniane domy z pokrytymi trawą dachami i wąskie uliczki sprawiły, że nie żałowaliśmy decyzji o przyjeździe do stolicy archipelagu. Co ciekawe, budynki te w dalszym ciągu są zamieszkałe przez Farerów, nie dziwi więc nikogo piękno starych, drewnianych budowli obok których rozrzucone są plastikowe, dziecięce zabawki.
Na mapie wypatrzyliśmy także park Viðarlundin. Zaskoczeni wcześniej zupełnym brakiem drzew na wyspach, postanowiliśmy odwiedzić to miejsce. Od XIX wieku Farerzy sadzą tu różnorakie drzewa i krzewy, których los często kończy się fatalnie – szalejące wiatry potrafią zrównać cały park z ziemią, jednak determinacja mieszkańców sprawiła, że w tej chwili park jest naprawdę piękny i duży. Na wstępie przywitał nas pomnik nagiej elfki Tariry, jednej z bohaterek opowiadań Wiliama Heinesena, po czym zagłębiliśmy się w gąszczu alejek, kamiennych schodów oraz cieków wodnych. Naprawdę, warto było odwiedzić Thorshavn.
Na koniec dnia zaplanowaliśmy odwiedzenie klifu Trælanípa o wysokości 148 metrów, którego nazwa w języku farerskim oznacza ścianę niewolników. Niestety, ścieżka spacerowa wzdłuż jeziora Sørvágsvatn prowadzi przez prywatne grunty i gospodarze kasują po 200 koron od osoby – zdecydowanie dużo za dużo. Zrezygnowaliśmy zatem z tego pomysłu.
Ostatniej nocy padało, dzięki czemu wodospad Múlafossur, odwiedzony przez nas w ostatni dzień, wyglądał naprawdę pięknie. Przy okazji skorzystaliśmy z podpowiedzi Christiana i udaliśmy się na poszukiwania maskonurów w konkretne miejsce w pobliżu punktu widokowego na wodospad. Udało nam się wypatrzyć kilka tych małych, ale prześlicznych ptaków. Niedługo później odwiedziliśmy kolejny wodospad Skarðsáfossur. W tym rejonie spotkaliśmy też krowy szkockiej rasy wyżynnej, z charakterystycznymi długimi rogami i kudłatą sierścią.
Ostatnim punktem programu była wioska Bøur, jedno z najpopularniejszych turystycznie miejsc na Wyspach Owczach, zaledwie kilka kilometrów od lotniska. Małe drewniane domki z trawiastym dachem, a za nimi widok na wystające z oceanu ostre, surowe skały, w tym charakterystyczny łuk skalny Drangarnir sprawiały wrażenie jakby czas zatrzymał się tu w miejscu. Odwiedziliśmy także miejscowy kościół ewangelicki oraz ruiny tartaku.
Na koniec wrócę jeszcze do zwierząt, którym archipelag zawdzięcza swoją nazwę. Na Wyspach Owczych żyje nieco ponad 50 tysięcy ludzi oraz niemal 80 tysięcy owiec. Gdzie zatem są te owce? Tak naprawdę, wszędzie i nigdzie. Dla nas, przyzwyczajonych do karpackiego wypasu owiec z pasterzem i owczarkami, gdy spotykamy owce w górach Polski, Słowacji, Ukrainy lub Rumunii, zawsze słyszymy charakterystyczny dźwięk dzwonków albo biało plamę przesuwającą się po przeciwległym zboczu. Na Wyspach Owczych nie ma drapieżników, więc i owce nie żyją w stadach. Tu spotykamy jedną owcę, kawałem dalej dwie, a w jeszcze innym miejscu trzy. Niby są wszędzie, a jakby ich tak dużo wcale nie było…
W końcu nasza przygoda z Wyspami Owczymi musiała dobiec końca. Nietypowa, słoneczna pogoda, która dodała uroku naszej wycieczce na pewno sprawi, że bardzo miło będziemy wspominać to miejsce.
Do Polski wróciliśmy z przesiadką w Oslo. Choć wyjazd ten nie należał do najtańszych, szczerze polecam Wyspy Owcze jako cel podróży.

SB

na szczycie Slættaratindura

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2023. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.