Gran Paradiso, Mont Blanc (Alpy, Włochy/Francja) – wyprawa trekkingowa – 30 czerwca – 4 lipca 2015 r.

Łukasz Kudelski, członek Oddziału PTT w Bielsku-Białej wraz z trzema znajomymi wybrał się w lipcu br. w Alpy, a głównym celem wyprawy był najwyższy szczyt Europy – Mont Blanc. Poniżej prezentujemy relacje z tego wyjazdu przygotowaną przez naszego kolegę:

Wyprawę na Mont Blanc planowaliśmy od kilku lat, ale z różnych powodów nie mogła dojść do skutku aż do tego roku. Zebraliśmy się w 4 osoby (ja, Krzysiek ze swoim kumplem Grześkiem i Damian z którym już miałem okazję chodzić po Alpach) dość spontanicznie i postanowiliśmy zdobyć szczyt w jak najkrótszym czasie.
Pierwotny plan zakładał zaliczenie po drodze najwyższego szczytu Niemiec – Zugspitze (2962 m n.p.m.) – zweryfikowaliśmy go jednak pod kątem odpowiedniej aklimatyzacji i na pierwszy plan padło Gran Paradiso.
Wyjazd we wtorek wieczorem zaraz po egzaminie w klubie. Trasa przejazdu Cieszyn -> Brno -> Pragę -> Norymbergę -> Struttgart -> Berno -> Aosta -> Pont wydała się nam najatrakcyjniejsza pod względem finansowym. Szwajcarska winieta jest co prawda dość droga (180zł) – ale daje pole manewru gdyż ważna jest przez cały rok, dodatkowo ominęliśmy winiety i Austrii i bramki we Włoszech.
Jako, iż od samego początku dopisywała nam piękna pogoda zdecydowaliśmy się na przejazd przez malowniczą Przełęcz Świętego Bernarda – parę kilometrów dalej niż tunelem, ale wrażenia zdecydowanie pozytywne!
Do włoskiego Pont dotarliśmy w środę około południa i bez zbędnego ociągania rozpoczęliśmy podchodzenie pod upatrzone miejsce biwakowe zaraz przy schronisku Rifugio Vittorio Emanuele (2773 m n.p.m.). Oficjalnie cały teren objęty jest Parkiem Narodowym Gran Paradiso, obyło się jednak bez kłopotów noclegowych, a pokrzepieni (może za bardzo?) wieczornym piwkiem, o 5 rano wyruszyliśmy w drogę. Wspinaczkę wspomaganą żelami energetycznymi zakończyliśmy uraczeni samotnością i niesamowitymi widokami ze szczytu. Wieść niesie, iż miejsce gdzie zdecydowana większość ludzi kończy drogę – figurka Madonny – nie jest ostatecznym szczytem – ale jako iż do tego miejsca dotarliśmy tylko we dwójkę, zostawiając dwóch bardziej zmęczonych w tamtej chwili kolegów przypiętych do skały (bezboleśnie!) zakończyliśmy podróż w tym miejscu (wierzchołek z Madonną wznosi się na wysokość 4015 m n.p.m. w porównaniu do głównego wierzchołka wschodniego 4026 m n.p.m.).
Droga powrotna po mokrym śniegu nie należała do najprzyjemniejszych. Podjęliśmy decyzję o zejściu bezpośrednio do samochodu, aby odpocząć już w Chamonix. Choć zakładaliśmy, iż w kolejnym dniu startujemy na Mont Blanc, rzeczywistą chęć i siły na to zachował tylko Grzesiek. Przegłosowaliśmy więc dzień lenistwa. Ale jak tutaj być w Chamonix i nic nie robić…?
Rankiem wzrok nieuchronnie uciekał to na wznoszące się wysoko nad nami lodowce, to na piękną iglicę Aiguille du Midi (3842 m n.p.m. – dla porównania kolejka gondolowa na Kasprowy Wierch to 1959 m n.p.m.). Jednomyślna decyzja – kupujemy bilety na kolejkę i wyjeżdżamy na Aiguille du Midi (koszt wyjazdu 57 euro w obie strony). Drogo bo drogo, ale czego się spodziewać po francuskiej miejscowości turystycznej z takimi atrakcjami? Decyzja okazała się słuszna – po 20 minutach jazdy naszym oczom ukazują się zapierające dech widoki. Baterie wewnętrzne naładowane, a gdzieś w sercu została obietnica, że gdy kolejny raz pojawimy się w tym rejonie, wybierzemy drogę 3M, rozpoczynającą się przy górnej stacji kolejki ciekawym lodowym tunelem. Samego szczytu iglicy i słynnego szklanego balkonu nie udało się odwiedzić ze względu na trwające prace budowlano-remontowe – cóż, innym razem.
Dzień później pobudka o godzinie 7 rano. Wyjeżdżamy do Le Fayet, gdzie samochód zostawić możemy na darmowym parkingu. Tutaj wsiadamy do tramwaju (36 euro w obie strony), który wywozi nas z wysokości 533 m n.p.m. do stacji Nid d’Aigle – 2327 m n.p.m.. Podróż trwa około półtorej godziny wcale nie zmarnowanego czasu – głowa goni na wszystkie strony, kiedy chłoniemy okoliczne krajobrazy. Bez zbędnego ociągania ruszamy w drogę – dzisiaj czeka nas podejście do Refuge du Gouter na wysokość 3835 m n.p.m. Po drodze mijamy niebezpieczny Kuluar Goutera – przechodzimy bez szwanku, jednak szybko zostajemy postawieni przed prawdziwą siłą gór, kiedy na naszych oczach schodzi potężna kamienna lawina. Trzeba mieć oczy naokoło głowy… Samo wyjście nie było specjalnie męczące, gdyż zdecydowaliśmy się zaryzykować i iść na lekko z nadzieją na nocleg w schronisku. Po drodze kilkukrotnie widzimy tabliczki informujące, iż noclegi bez rezerwacji nie będą udzielane – trochę niepokojące, na szczęście jednak udaje się dostać wolne prycze. Co ciekawe ludzi było naprawdę niewielu, względny spokój, wolne łóżka… I to w tak piękną pogodę…? Cena noclegu zbija z nóg – jeden z nas bez dodatkowych zniżek zapłacił 75 euro, pozostali z Alpenverein 55. Ale cóż, być tam, nie napić się piwa? Nie zjeść obiadu? Więc koszty idą do góry: obiad – 26 euro, piwo 0,33l – 9 euro (to akurat prawdopodobnie najlepiej wydane pieniądze podczas całej wyprawy ). Do tego zamówiliśmy śniadanie razem z większością bywalców – podawane o 2 w nocy, koszt 12 euro.
Do 2 w nocy udało się troszkę przespać – na tyle, aby nabrać siły na drogę. Po śniadaniu, około 3 nad ranem ruszyliśmy w trasę – spotykając po drodze dwie Polki, które nabijały się z nas, że idziemy związani liną, że po co itd. Oczywiście na szczycie ani nigdzie w okolicy już ich nie zobaczyliśmy… Krowa, która dużo ryczy mało mleka daje? Może coś w tym jest. Zaraz za schroniskiem pojawiło się parę minut wątpliwości – bardzo silne podmuchy wiatru uniemożliwiające poruszanie się oraz kujący w twarz lód. Na szczęście kryzys ten szybko mija i kontynuujemy powolną wspinaczkę. Na szczyt docieramy o godzinie 8:10. Większość ekip zdążyła już zejść. Pogoda idealna. Cały szczyt dla nas – znalazły się jedynie dwie osoby poza naszą grupą! Nikt z nas nie miał termometru, wiało jednak niemiłosiernie, a woda w butelkach zaczynała zamarzać – szybkie fotki i trzeba kierować się w dół. Mijamy kolejne 2 zespoły wychodzące na szczyt – oni również będą mieli całą górę dla siebie.
Zejście na dół zdawało się momentami ciągnąć w nieskończoność – do górnej stacji tramwaju musieliśmy pokonać 2483 metry w dół. Za to co za frajda znaleźć się już w powrotnym tramwaju! Najwyższy szczyt Alp zdobyty w cudownej pogodzie, bez tłumów na szlaku! Nawet do głowy nam nie przyszło że wyprawa uda się aż tak dobrze…

Łukasz Kudelski
.

Łukasz Kudelski z banerem naszego Oddziału na szczycie Mont Blanc

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2015. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.