Pilsko (Beskid Żywiecki) – biwak zimowy – 24-25 lutego 2018 r.

Przyjaciółka pyta mnie: „Na co ci te góry? Popatrz jak wyglądasz – zmarzłeś, spuchniętymi palcami od mrozu butów zawiązać nie możesz…”.
Odpowiadam bez zastanowienia: „To miłość. Uczucie bezgraniczne napędzane przestrzenią, spokojem i harmonią z przyrodą. Chodź z nami. Może też się zakochasz i zrozumiesz co człowieka pcha, aby opuścił strefę komfortu i przy kilkudziesięciostopniowym mrozie i huraganowym wietrze spędził weekend w lichym namiocie. Takie tantryczne doświadczenie pozwala zajrzeć w głąb siebie i przewartościować.”
Dość filozofii, bo mnie zredagują i zabronią pisać. Więc cyklicznym, corocznym wyjazdem w trzeci weekend lutego jest zimowanie na szczycie góry. W tym roku padło na Pilsko. Spotkaliśmy się około południa na parkingu Korbielów-Kamienna. Padał gęsty śnieg. W około narciarze. Nie znałem prawie nikogo, ale wiedziałem, że po takiej wyprawie wszyscy zostaniemy przyjaciółmi. Nie myliłem się. Nawet wiele nie rozmawialiśmy przy wyciąganiu sprzętu – ogromnych plecaków z dopiętymi karimatami. Chodziły nam po głowach prognozy pogody. Prawdopodobnie najzimniejsza noc w roku, ale nikt nie pęka. Pakujemy się na kolejkę krzesełkową na Halę Szczawiny. Ludzie obserwują nas ze zdziwieniem. Na co nam namioty i karimaty w środku zimy przy trzaskającym mrozie? Cóż… Dowie się tylko ten, co przeczyta relację. W barze na Hali Miziowej grzejemy łapki przy „czerwonej herbacie z korzeniami i goździkami” tak naprawdę nie zdając sobie sprawy z tego co się święci. Dwóch narciarzy z naszej grupy wyciągami narciarskimi transportuje ciężki sprzęt biwakowy do kolejnej bazy. Idziemy – następuje załamanie pogody. Zrywa się wiatr. Widoczność spada do kilkunastu metrów. Nie ma już narciarzy, nie ma już turystów, nie ma nic… ostatni zabłąkany słupek z oznaczeniem szlaku i my… Przechodzimy na stronę słowacką i organizator daje znak do zagospodarowania rozległego plateau. Korzystając z wiedzy zdobytej w górach próbujemy zainstalować się w cieniu owiniętego metrową warstwą śniegu i lodu zgarbionego karła, który latem na pewno jest drzewem. Kopiemy platformy, aby choć po części, poniżej poziomu śniegu osłonić liche konstrukcje namiotów przed wzmagającym się wiatrem. „Diamentowy pył” jak pięknie określił Krzysztof oblepia nam twarze. Nie zamykam oczu, aby nie oglądać ukończonej bazy – jak pisał Adam Bielecki „spod zamarzniętych powiek”… Do postawienia każdego namiotu cała grupa musiała pracować ściśle razem i bez słowa. Po godzinie gramolimy się do środka. Huk zimowego wichru bije zmrożonymi tropikami o stelaże z trudem zakotwionych konstrukcji. Morale się zachwiało. Padło pytanie czy przetrwamy noc w takich warunkach? Idę jako wysłannik do namiotu decydenta zobligowany do pytania co dalej? Wiatr osiągnął już taką moc, że z trudem utrzymuje się na nogach. Jest godzina 18. Temperatura spadła do -20, a odczuwalna do -27 stopni. Niestety, za późno aby wracać. Ubieramy wszystko co mamy i do podwójnych śpiworów. Ponad 12 godzin do świtu. Czy uda się zasnąć? – zobaczymy.
Szósta rano. Na ściągaczu śpiwora typu mumia zaciągniętym tak, aby tylko nos do oddychania wystawał – lód. Para z wydychanego powietrza zamarzła tworząc skorupę na kapturze i zamku blokując wydostanie się z bezpiecznego kokonu. Wiatr nie ustał. O bajkowym widoku wschodu słońca możemy zapomnieć. Pada komenda: „Zwijamy bajzel!”. Schodzimy zaledwie 500 metrów i nagle inny świat. Wiatr ustaje, świeci słońce, ludzie jeżdżą na nartach – bawią się, cieszą. Historia jak ze snu? Tak!… to są właśnie góry…

Arkadiusz Kłaptocz
.

przed schroniskiem PTTK na Hali Miziowej, już po zejściu z biwaku na szczycie

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2018. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.