Babia Góra (Beskid Żywiecki) – wycieczka górska pt. „Andrzejki pod Babią” – 23-25 listopada 2018 r.

Jak co roku i tym razem spotkaliśmy się w Chacie pod Kwiatkiem, na świętowaniu imienin wszystkich znanych nam Andrzejów i Katarzyn oraz (jak to zwykle się składa) urodzin jednego z niezastąpionych członków bielskiego Oddziału PTT. „Andrzejki pod Babią” to świetna alternatywa dla tych, którzy chcą połączyć wypad w góry z ostatnią, przed Adwentem, okazją do zabawy.
Do Zawoi udaliśmy się już w piątek, żeby móc z samego rana wyruszyć w góry i mieć trochę więcej wspólnego czasu. Miło było spędzić trzy dni ze stałymi bywalcami górskich wycieczek PTT, ale także z tymi, z którymi spotykamy się tylko przy okazji takich wypadów. Znalazło się i parę nowych twarzy, które mam nadzieję zobaczyć za rok w tym samym miejscu i w tych okolicznościach. Andrzejki z PTT to bowiem taka impreza, która dla wielu uczestników staję się bardzo przyjemną tradycją.
Plan naszego Przewodnika – Roberta Słonki na andrzejkowy weekend był taki, jak zawsze. W sobotę wyjście na Babią Górę i impreza, a w niedzielę spacer ścieżką Wawrzyńca Szkolnika. Wydawać by się mogło, że powtarzany schemat, staje się przynudnawą rutyną. Nic bardziej mylnego. Już pierwszy punkt planu, czyli wyjście na Babią Górę, generuje wiele „niespodzianek”. Mimo weekendu, wstaliśmy skoro świt w sobotę, aby w pełni wykorzystać krótki, listopadowy dzień. Jak zawsze na Andrzejkach było sporo najmłodszych członków PTT i nie wszyscy zdecydowali się na taką opcję, choć trzeba przyznać, że dzielnie, aż do schroniska na Markowych Szczawinach doszła z nami Ela!
Wyruszyliśmy po 7:00 z Chaty pod Kwiatkiem skąd po ok 15 min dotarliśmy do przysiółka Zawoja Markowa (1016 m n.p.m.), tuż u wejścia do Babiogórskiego Parku Narodowego. Z drogi widzieliśmy zarys grzbietu biegnącego od Krowiarek… tak się nam przynajmniej wydawało. Ze zdziwieniem stwierdziliśmy, że ten „grzbiet” sunie po horyzoncie. To był ogromny, gęsty wał chmur, który szczelnie otulał cały masyw Babiej Góry i przyciskany silnym wiatrem sunął wzdłuż opadającego grzbietu. Dalej zielonym szlakiem, starannie ułożoną ścieżką, ruszyliśmy w kierunku schroniska na Markowych Szczawinach. Pogoda nas nie rozpieszczała (choć pisząc tą relację i spoglądając za okno, dochodzę do wniosku, że jednak nie było tak źle…). Obleczeni w kalesony, puchowe kurtki i czapki walczyliśmy nie tylko z ostrymi podejściami, ale także z silnymi powiewami wiatru. Las trochę nas osłaniał, ale już wtedy mieliśmy obawy, z czym przyjdzie nam się zmagać na grani.
Do schroniska na Markowych Szczawinach (1188 m n.p.m.) dotarliśmy w nieco ponad godzinę. Zyskaliśmy na podejściu kilka minut, które zostały dobrze wykorzystane na drugie śniadanie. Nieco rozgrzani, najedzeni i zdeterminowani, choć w nieco mniejszej grupie, ruszyliśmy czerwonym szlakiem na przełęcz Brona (1408 m n.p.m.). Dopiero pod samą przełęczą spotkaliśmy niewielkie trudności na ścieżce, którą miejscami pokrywała gruba warstwa zamarzniętego w biegu potoczku. Wtedy też mijaliśmy pierwsze grupy schodzące już z grani. Oszronieni i zakapturzeni ludzie szybko gnali do ciepłego schroniska.
Wychylając się zza grani ostrego podejścia pod Bronę, szybko przekonaliśmy się, że nie będzie łatwo. W zeszłym roku mieliśmy słoneczną pogodę i to właśnie wiatr powstrzymał nas na Kościółkach przed kontynuowaniem trasy w stronę Babiej Góry. Tym razem weszliśmy w chmurę, która przesłoniła nam widoki na dolinę. Mimo niesprzyjających warunków postanowiliśmy iść dalej. Jeszcze osłonięci karłowatymi świerkami i kosówką, nie odczuwaliśmy tak bardzo wiatru. Później zaczęła się walka! Na igłach kosówki osadzał się ukształtowany wiatrem prawie o centymetrowej długości szron. Tyczki, wyznaczające szlak, przegrywały z naporem nieustępliwego wiatru, konsekwentnie pochylając się w kierunku gruntu. Marzły nawet kamienie, na których tworzyły się finezyjne, lodowe wzory. Im wyżej tym wiatr stawał się mocniejszy, a my wchodziliśmy coraz głębiej w gęstą chmurę. Widoczność malała z każdym metrem. Szliśmy walcząc z wiatrem. Nie dało się rozmawiać, bo powiew dusił każdy wydobyty z ust dźwięk. Chroniliśmy twarze w bufach i kapturach przed duszącym wiatrem. Uważnie wypatrywaliśmy ginącej, kamiennej ścieżki, szukając spod zamarzniętych powiek niewyraźnych kształtów tyczek. Tyle razy przemierzaliśmy ten szlak, ale tym razem wszystko wyglądało inaczej. W końcu dotarliśmy pod ostatnie podejście, czyli pod rumowisko wielkich kamorów, którymi gdzieś tam prowadzi w miarę dostępna i wygodna ścieżka. Na tym ostatnim odcinku zaczęły się już trudności. Podejście strome i miejscami oblodzone, wymuszało odrzucenie kijów trekkingowych na rzecz napędu 4×4.
Celebracja zdobycia najwyższego szczytu w Beskidach, czyli Babiej Góry (1725 m n.p.m.), nie trwała długo. Ledwo dostrzegalne kontury ołtarza i pomnika majaczyły gdzieś w gęstej mgle. Z nadzieją na chwilę ciszy i odpoczynku od silnego wiatru schroniliśmy się za kamiennym murem. W zasadzie nic to nie dało. Wiatr dął od południowego zachodu, więc jedynie we wnękach muru był względny spokój. Nauczeni doświadczeniem poprzednich lat bez namysłu przyodzialiśmy sprzęt odpowiedni do wędrowania po śliskim i oblodzonym podłożu. Śniegu prawie nie było, poza kopułą szczytową, ale raczki i raki zapewniły nam pełną kontrolę trakcji na oblodzonych kamieniach przy zejściu. Zdjęcia z banerem na szczycie nie było. Uciekaliśmy z tego wypizdowa, z królestwa lodu i wiatru. Wracaliśmy tym samym, czerwonym szlakiem na przełęcz Bronę. W zasadzie kolor nie był ważny, bo w tych warunkach niewidoczny. Jedynie kolejne tyczki wskazywały nam kierunek, w którym biegnie ścieżka. Wysokie kopce z kamieni, w które były wetknięte, dawały odrobinę schronienia od wiatru. Warunki trochę się pogorszyły albo tylko nam się tak zdawało, bo wracając wiatr smagał nas po lewej stronie twarzy (był południowo zachodni i spychało nas trochę w przepaść północnych stoków). Robert zatrzymywał grupę, co jakiś czas koło tyczek, aby uniknąć ewentualnych strat. Wiatr się wzmagał, szło się ciężko, a mgła ograniczała widoczność do kilku metrów. Każde spowolnienie czy krótki postój powodował, że osoby idące przed nami znikały nam z oczu. Nasze ubrania i plecaki pokryły się cienką warstwą szronu tworząc na tkaninie finezyjne wzory. Jednym zamarzały rzęsy, innym brody. Schodziliśmy szybkim tempem, aby jak najszybciej schronić się w kosówce. Co za ulga! Szum i napór wiatru osłabły, gdy weszliśmy w dość wysokie piętro kosodrzewiny. Dalej już było tylko lepiej i cieplej. Prawie u samej przełęczy, gdzie rosną skarłowaciałe drzewa, dało się już rozmawiać. Mijaliśmy wspinających się turystów, którzy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, co się tam na odkrytej przestrzeni dzieje. Dopiero na przełęczy Brona zrobiliśmy krótki postój i zdjęcie z banerem. Z tego miejsca pozostało nam już tylko 20 min zejścia do ciepłego schroniska.
Na Markowych nikt nie odmówił sobie ciepłego posiłku. Mimo złych warunków mieliśmy dobry czas na szlaku, a więc mogliśmy spokojnie posiedzieć i odpocząć w schronisku. Zejście do Zawoi zajęło nam niecałą godzinkę. Po powrocie do Chaty pod Kwiatkiem szybka kąpiel, nawet krótka drzemka i rozpoczęliśmy przygotowania do andrzejkowego wieczoru.
Impreza składkowa, więc każdy z uczestników nawiózł jedzenia jak dla całego batalionu. Ci, co mieli inne plany na spędzenie tej soboty niż walka z wiatrem na stokach Babiej, postanowili przygotować wcześniej takie rarytasy, jak sałatki. Stoły szybko zapełniły się naczyniami z maszkietami. Było kilka sałatek, domowe i kupne wypieki różnego rodzaju, przekąski na słodko i słono. Dla każdego coś dobrego! Gdy tylko sprzęt grający został podłączony można było zacząć imprezę.
Uczestnicy schodzili się słysząc gwar i muzykę. Obecne, jak co roku, na Andrzejkach, dzieci zapewniły nam atrakcje kojarzone z tym szczególnym wieczorem. Zośka, Ela i Anielka przygotowały andrzejkowe wróżby, a okienka kuchennej wydawki posłużyły za miejsce, gdzie można było podejść i poznać swoją przyszłość. Wszyscy skorzystali z tej wyjątkowej możliwości. Jedni odchodzili od okienka jako przyszli odkrywcy nowych planet, inni mniej zadowoleni z ponurymi zapowiedziami przyszłych mandatów. Trafność niektórych wróżb była zaskakująca! Dobre jedzenie, muzyka i tańce odbywały się tego wieczoru do późna z pogwałceniem zasad ciszy nocnej. Nikt jednak nie miał nam tego za złe. W końcu lokal był cały tylko do naszej dyspozycji. Jednak, żeby poznać klimat Andrzejek z PTT najlepiej wziąć w nich udział. Zapraszamy za rok!
W niedzielę mieliśmy zaplanowany spacer szlakiem Wawrzyńca Szkolnika, pierwszego przewodnika po Babiej Górze, nauczyciela z Zawoi, który miał wielki wkład w rozwój turystyki oraz poznanie kultury ludowej Babiogórców. Nasz przewodnik Robert tym razem był wyrozumiały dla imprezowiczów. Startowaliśmy o 10:00. Zebrała się nieco mniejsza grupa niż sobotniego poranka, Babia Góra jeszcze szczelniej była przykryta gęstymi chmurami, ale nie było tak wietrznie. Poubierani w puchówki szybko zredukowaliśmy odzienie, bo było zaskakująco ciepło. Podczas spaceru zaglądało na nas słońce przyjemnie grzejąc w plecy. Podeszliśmy najpierw do siedziby Babiogórskiego Parku Narodowego, ale nie oglądaliśmy tamtejszej ekspozycji przyrodniczej i etnograficznej. Dalej szliśmy szlakiem niebieskim koło Skansenu im. Józefa Żaka w Zawoi Markowej, gdzie stoją trzy zabytkowe, drewniane chałupy Babiogórców i dalej ścieżką i gruntowymi drogami wzdłuż dolnej granicy lasu. Zeszliśmy do Zawoi Czatoży tuż koło trzech kamiennych piwniczek, stojących niegdyś prawie przy każdym wiejskim domostwie. Tam zaczepił nas sympatyczny i chętny do zabawy czarno-biały koteczek. Po drodze mijaliśmy też rzadko już spotykaną dzwonnicę loretańską, o prostej, słupowej konstrukcji, ale za to ciągle użytkowaną. Robert pokazał nam również prawdopodobną lokalizację domostwa Wawrzyńca Szkolnika. To smutne, że tak ważna postać w historii Zawoi i turystyki pozostała zaniedbana (?) zapomniana (?) i tak bardzo niedostępna dla nas potomnych. Nie wiemy jak wyglądał, nie wiemy gdzie mieszkał ani gdzie został pochowany. Człowiek, który tak wiele zrobił dla zapamiętania tradycji góralskiej regionu Babiogórskiego, został całkowicie w tym procesie pominięty. Tym refleksyjnym akcentem zakończyliśmy nasz spacer. Pozostał nam jeszcze czas na kawusię, pakowanie i bezpieczny powrót do domu. Na zakończenie andrzejkowego weekendu całą obecną ekipą zrobiliśmy pamiątkowe zdjęcie z banerami przy Chacie pod Kwiatkiem.
Niedziela był to również czas na świętowanie imienin obecnych i nieobecnych Katarzyn, którym jeszcze raz życzymy wszystkiego najlepszego! Do kawusi mieliśmy również szczęście zmaszkiecić fantastyczne urodzinowe ciasto, które było cukierniczym arcydziełem Moniki. Solenizantowi jeszcze raz 100 lat!
Dziękuję wszystkim serdecznie za wspólną walkę z wiatrem! To była wspaniała przygoda i zupełnie nowe doświadczenie. Podjęliśmy trud i ryzyko (wszystko w granicach rozsądku) i udało nam się przejść cały szlak bezpiecznie. Dziękuję Robertowi – naszemu przewodnikowi, który obdarzył nas zaufaniem i troską w trudnych warunkach górskich. Dzięki jego doświadczeniu czuliśmy się bezpiecznie i pewnie, no i z nim zdobyliśmy Babią Górę! Jak zawsze dziękuję Graży za nieustępliwe i momentami nieustraszone utrwalanie na fotografii naszej walki podczas wędrówki. Trzeba przyznać, że zdjęcia ze szlaku robią ogromne wrażenie, a groza sytuacji pogłębiona jest nieco przez efekty, jakie dał zaparowany obiektyw. Mamy nadzieję, że sprzęt nie ucierpiał za bardzo. Dziękuję wszystkim, którzy poświęcili swój czas na przygotowanie andrzejkowego wieczoru! Dziewczynkom za zaskakujące wróżby, za przepyszne ciasta i sałatki, fantastyczny smalczyk i ogórki domowej roboty oraz za przygotowanie i przywiezienie tych wszystkich łakoci, pod którymi uginały się stoły! Korzystając z przywileju autora relacji (który sama sobie nadałam) szczególnie dziękuję Graży i nade wszystko Rudemu za ten kolejny wspólnie spędzony rewelacyjnie weekend! Pozdrawiam wszystkich uczestników i do zobaczenia znów!

Martyna Ptaszek
.

nasza ekipa w Chacie pod Kwiatkiem

Ten wpis został opublikowany w kategorii kronika - 2018. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.